Gdy umiera mama. „Widziałem, jak wkracza w ten moment, w którym jesteśmy sam na sam z Bogiem”

„Matka umierała, jej syn się modlił, Bóg był obecny i wszystko było dobre… Muszę pozwolić tej, która tak wiele nauczyła mnie przez swoje życie, nauczyć mnie jeszcze więcej poprzez swoją śmierć…” – napisał ks. J.M. Henri Nouwen po śmierci swojej mamy.

Zastygają słowa, gdy umiera matka. Więź z tą, której zawdzięczamy życie i pod sercem której zaczęła się nasza historia należy do tych, których zerwanie zawsze jest zbyt wczesne i zawsze wywołuje wielki ból.

A jednak ze śmiercią mamy każdy z nas – wcześniej, czy później – będzie musiał się zmierzyć. Stanąć nie tylko przed trumną matki, ale też przed pustką, jaką jej śmierć otworzy w codziennym życiu.

„Pamięć o matce nie oznacza opowiadania o niej w kółko moim znajomym, nie sprowadza się do fotografii na ścianie, tabliczki na jej grobie, nie oznacza nawet ciągłego myślenia o niej. Pamięć to uczynienie jej uczestniczką w trwającym nadal Bożym dziele zbawienia i pozwolenie, by przyprowadziła mnie trochę bliżej Światła”.

 

Śmierć matki

Matka księdza Nouwena, Maria Nouwen zmarła 9 października 1978 r. o godz. 18.14 w jednym z holenderskich szpitali. Trzy tygodnie wcześniej była razem z mężem w Stanach Zjednoczonych, w odwiedzinach u syna Henriego. To tam zdiagnozowano u niej raka i musiała natychmiast wracać do domu. Syn przyleciał kilka dni później.

„Matka zmarła. Była to jedna z kilku chwil, gdy nie siedziałem przy jej łóżku. Jednak potem uświadomiłem sobie, że powinienem być wdzięczny, że ojciec i matka byli tak blisko siebie w tych ostatnich chwilach. I że to on, a nie ja, był przy niej w chwili śmierci” – wyznał.

„Z wysiłkiem szukałem słów, jak najbardziej osobistych: słów żalu, wdzięczności, nadziei”.

Rodzina zatopiła się w modlitwie, trudnej, pełnej bezradności, chaotycznych wyznań przerywanych szlochem. „Panie, zaprowadź ją teraz do siebie, a nam daj odwagę żyć dalej, z wdzięcznością za wszystko, co nam ofiarowała” – pisał ks. Nouwen.

 

Tajemnica

Była między matką a synem więź niezwykła. Ona, która studiowała angielski, włoski, norweski, francuski, łacinę i grekę, przez wiele lat kierowała działem księgowości w rodzinnym biznesie.

On, jeden z czworga jej dzieci, katolicki ksiądz, wybitny teolog i wykładowca uniwersytetów Yale’a i Harvarda, autor ponad 40 książek z zakresu duchowości. Był specem od relacji człowieka z Bogiem.

W szpitalu stanął nagle wobec tajemnicy rozstania z najukochańszą osobą na świecie. I oddania jej w ramiona najukochańszej Osoby na świecie – Boga, którego to ona pokazała mu jako pierwsza. Miał 46 lat i jak każde dziecko nie wiedział, co robić.

 

I co teraz?

„Wiem, że można by sobie powtarzać, że ona umarła, gdyż każdy z nas musi umrzeć, że mam być dzielny, silny, opanowany i twardy. Umiem odpowiadać na kondolencje przyjaciół, którzy mówią: tak mi przykro, że twoja matka umarła. Mam przygotowane odpowiedzi: nie za długie, żeby ich nie nudzić, nie za krótkie, żeby nie okazać się nieuprzejmym lub chłodnym. Ale dlaczego powtarzam te puste słowa? Przecież one niczego nie wyjaśniają…” – pisał.

Jego doświadczenie pierwszych godzin i dni po śmierci matki jest podobne do doświadczenia wielu z nas. Gdy z jednej strony jesteśmy wdzięczni za wyrazy współczucia, ale z drugiej chcielibyśmy móc najpierw nazwać, a potem wyznać to wszystko, co rodzi się w nas na myśl nowego faktu: moja matka umarła. I co teraz?

 

Ostatnia modlitwa

Więź księdza Nouwena z mamą była niezwykła. To ona nauczyła go modlitwy, a przez ostatni rok przed jej śmiercią modlili się z tej samej książeczki do nabożeństwa. Podczas wielu wieczorów, które spędzili razem, czytali wieczorne psalmy i hymny, poddawali się światłu i ciszy Słowa.

„Pomodlić się?” – spytał, gdy zobaczył ją na szpitalnym łóżku. Nie miała siły odpowiedzieć, ale skinęła głowa i syn-ksiądz zaczął czytać psalmy. „Wszystko było tak, jak trzeba. Matka umierała, jej syn się modlił, Bóg był obecny i wszystko było dobre” – pisał.

I to on udzielił jej sakramentu chorych. Zapalił świecę i modlił się o uzdrowienie, o nowe życie, o siłę w krytycznej chwili i o odwagę w poddaniu się woli Bożej. Gdy namaścił ją olejem, zrozumiał, że olej używany w sprawowaniu sakramentów jest nie tylko symbolem uzdrowienia, to symbol walki.

 

Walka duszy

„Starożytni wojownicy namaszczali ciała przed bitwą, a współcześnie zapaśnicy używają oleju, by rozgrzać mięśnie, a przez to nadać ciału zwinność” – pisał. Chory walczy nie tylko z chorobą. Często, gdy choroba jest śmiertelna, toczy walkę duchową o ocalenie wiary w Boga, którego nie widzi, a na ostatniej prostej często zasłania Go ból i strach przed śmiercią.

Matka księdza Nouwena stoczyła walkę z przerażeniem wywołanym świadomością, że zbliża się jej spotkanie z Bogiem. „Boję się stanąć przed Bogiem i pokazać Mu moje życie” – mówiła synowi.

„W chwili śmierci wszystko zdaje się znikać – mąż, dzieci, wnuki i pięknie przeżyte życie. W chwili śmierci liczy się tylko Bóg. Tę walkę toczy się samotnie. Widziałem, jak moja matka wkracza w ten moment, w którym jesteśmy sam na sam z Bogiem, w którym musi być podjęta ostateczna decyzja życiowa: decyzja wiary” – pisał ks. Nouwen.

I to dlatego Kościół zachęca do modlitwy za konających.

 

Stałem się innym człowiekiem

„Jak będzie wyglądało moje życie bez niej? To od niej dostałem miłość wolną od wymagań i manipulacji, miłość dającą mi poczucie przynależności, jakiej nie można znaleźć nigdzie indziej. Ona naprawdę odeszła, nie zrobi już śniadania, ani nie pojawi się w salonie z łagodnym uśmiechem na twarzy” – pisał ks. Nouwen w dniu pogrzebu.

„Nigdy więcej nie usłyszę jej ciepłego głosu. Zrozumiałem, że stałem się innym człowiekiem, człowiekiem, który nie ma matki”.

W późniejszym okresie żałoby najbardziej bolesne okazywały się „małe sprawy, drobne zwyczaje, które stały się częścią naszego wspólnego życia: sposób, w jaki nakrywała stół, pora, o której zwoływała nas na kawę, godzina, o której szła do kościoła”. Ksiądz dbał, aby zbyt szybko nie wrócić do normalnego życia, do niezmąconej śmiercią matki intensywnej codzienności wykładowcy.

 

Walka syna

W swoich zapiskach wspomina jednego z wykładowców, który na drugi dzień po śmierci żony wygłosił wykład tak, jakby nic się nie stało. „Stało się, nie mam matki” – myślał. Czuł zmęczenie, żal, pretensje, smutek, ale też radość i wdzięczność za nią. I przypominał sobie wiele wspólnych, pięknych chwil.

Nie ukrywał przed sobą, że cierpi. Zamknął się na jakiś czas w ciszy i samotności, i przepracowywał stratę. „W społeczeństwie, które znacznie chętniej pomaga człowiekowi ukryć cierpienie niż przez nie wzrastać, konieczne jest podjęcie świadomego wysiłku, aby przeżywać żałobę. Uczniowie Jezusa izolowali się od ludzi przez czterdzieści dni, starając się zrozumieć, co się stało. Ten długi okres żałoby był konieczny, aby mogli otrzymać Ducha Świętego” – pisał.