Ciekawostki

Jak czytać Pismo Święte?

Jak czytać Pismo święte? Pismo Święte jako księga życia. Biblia jako życiorys Boga. Nieznajomość Pisma Świętego nieznajomością Chrystusa, a w konsekwencji – nieznajomością człowieka i tego, jakim pragnie go Bóg. Chrystus jako ikona człowieka.

Współczesny człowiek jest zagubiony. Szuka autorytetów, które wcześniej sam zniszczył. Pragnie spotkać w swoim życiu prawdziwych mistrzów, który nie zawsze docenia. Łaknie mądrości, która zapewni mu szczęście, a wybiera tandetne filozofie, które tylko go utwierdzają w bylejakości. Wystarczy wejść do pierwszej z brzegu księgarni, by przekonać się, jak ogromny jest obecnie rynek poradników życiowych. Tytuły, które biją po oczach, zdają się sugerować, że przed człowiekiem nie ma żadnych problemów, by osiągnąć szczęście, powodzenie, sukces, spełnienie. A jednak lektura kolejnych książek mających prowadzić do sukcesu staje się swoistym narkotykiem, który zamiast rozwiązywać trudności życiowe, tylko uśmierza ich ból, a zarazem go podsyca, by odczuć potrzebę szukania kolejnej ludzkiej mądrości.

W zalewie tej ludzkiej wiedzy, filozofii, mądrości ginie gdzieś z oczu Pismo Święte i jego mądrość życiowa. W tym kontekście wciąż wracam do testamentu, jaki Roman Brandstaetter otrzymał od swojego dziadka:

„Będziesz Biblię nieustannie czytał. Będziesz ją kochał więcej niż rodziców… Więcej niż mnie… Nigdy się z nią nie rozstaniesz… A gdy zestarzejesz się, dojdziesz do przekonania, że wszystkie książki, jakie przeczytałeś w życiu, są tylko nieudolnym komentarzem do tej jedynej Księgi…”

Czytać Biblię, gdyż w niej cała mądrość, nie ludzką, lecz Boża. Stąd pytanie: jak czytać Pismo Święte?

1. Po pierwsze, czytać

Gdy bierzemy do ręki Pismo Święte, często już w punkcie wyjścia jesteśmy przekonani, że jego lektura przekracza nasze możliwości. Obraz świata zawarty w Biblii odbiega od współczesnego postrzegania zjawisk przyrodniczych. Mowa jest o ludziach, którzy żyli w zupełnie innym kontekście historycznym i kulturowym. Dochodzi do tego język i styl wypowiedzi odmienny od obecnego posługiwania się językiem. Stąd już blisko do stwierdzenia, że Pismo Święte nie jest dla mnie.

Przypominam sobie, jak w trakcie studiów na Papieskim Instytucie Biblijnym rozmawialiśmy kiedyś z kolegami o tym, jak w przyszłości będziemy prowadzili wykłady z Pisma Świętego. Jeden z kolegów powiedział, iż nie wyobraża sobie wykładania Starego Testamentu klerykom nieznającym języka hebrajskiego, w którym te teksty zostały napisane. Ktoś z nas przytomnie zauważył, iż takie stawianie sprawy jest niewłaściwe. Bo wystarczy popatrzeć na Ewangelię. Oto za Jezusem idą tłumy ludzi. Słuchają Jego słów i rozumieją je, mimo że nie mieli za sobą żadnych studiów językowych, ba, często byli niepiśmienni. A mimo to, słowa Jezusa wywołują w nich żywą reakcję, z podziwem podkreślają, iż Chrystusowe słowa nie są podobne słowom faryzeuszy, lecz są pełne mocy i władzy. Nie zawsze się zgadzają ze słowami Jezusa, nigdy jednak nie pozostają wobec nich obojętni. Jak to jest możliwe?

Tu dochodzimy do kwestii słuchania słowa Bożego. Od czego ono zależy, od jakiego organu ludzkiej percepcji? Myślimy w pierwszym odruchu oczywiście o uszach, ale dla starożytnych tym właściwym organem słuchania było serce. Bo w słuchaniu nie chodzi tylko o rejestrację zwerbalizowanych dźwięków. Nie chodzi tylko o zrozumienie tego, co się słyszy. Stawka jest znacznie wyższa. Odkryjemy to, gdy przywołamy różne obrazowe przedstawienia ludzkiego serca jako organu słuchania.

Często pojawia się obraz serca kamiennego. Co oznacza ta metafora? Mówi ona o śmierci serca. Serce Nabala, męża Abigail, skamieniało, czyli przestało bić (por. 1 Sm 25,37). Serce skamieniałe nie jest zdolne do podjęcia się jakiejkolwiek akcji, w tym również czytania.

Dlatego też zasadniczą sprawą jest serce żywe, które zacznie w ogóle lekturę Pisma Świętego. Zanim nastąpi jego interpretacja, zrozumienie, potrzebne jest – jako warunek nieodzowny – samo czytanie Pisma Świętego.

Często nasze serce jest skamieniałe, gdyż nie jesteśmy w stanie przewidzieć tego, co może się stać w trakcie lektury. Stąd paraliż serca, które nie chce ryzykować. Bo trzeba by coś zmienić, spojrzeć inaczej, nawrócić się. Bezpieczniej jest pozostać przy tym, co znane. Do tego ludzkie serce chce wszystko kontrolować. A zatem chce również panować nad tekstem Biblii, wszystko w nim zrozumieć, nadać mu sens, powiedzieć mu, gdzie są granice jego oddziaływania na ludzkie życie. I zapominamy, że to słowo jest żywe, jak ogień, którego nie można ogarnąć, wtłoczyć w ludzkie schematy myślenia, narzucić mu znaczenie. Doświadczył tego prorok Jeremiasz: chciał stłumić w sobie żar słowa, ale nie mógł go opanować (por. Jr 20,9).

Dlatego też pierwszym warunkiem lektury Pisma Świętego jest podjęcie się czytania. I to czytania aktywnego. W jakim sensie?

Z ołówkiem w ręku – nie bać się podkreślać w Biblii słów, zdań, które do mnie przemówiły, zaskoczyły, wydały mi się być ważne dla mojego życia. Nie wstydzić się, że tekst biblijny będzie pokreślony, że na marginesie pojawią się uwagi. To dowód, że czytamy. A zobaczymy, jak później będziemy wracali do tych miejsc, jak w nich będziemy się odnajdywali.

I to drugi element tej lektury – powracające czytanie. Czytać wciąż na nowo. Powracać do zdań, które już przeczytaliśmy. Powtarzać je sobie, zapamiętywać. By te słowo Boże w nas wchodziło, w nas znajdywało przestrzeń zamieszkania. Słowa Biblii będą nie jeden raz nas zaskakiwać, niepokoić, wydawać się będą niezrozumiałe. Ale tym bardziej trzeba do nich powracać, by wreszcie przemówiły do nas całą swą mocą.

Roman Brandstaetter wspomina swojego pierwszego nauczyciela Pisma Świętego:

„Pobożny Żyd otwierał tekst Biblii, całował ją i cichym, znużonym głosem kazał mi je czytać. Potem przeczytany fragment musiałem niezliczoną ilość razy głośno powtarzać, aż cały werset wbił się w moją pamięć jak gwóźdź w twarde i oporne drzewo dębowe. Raz odważyłem się powiedzieć:
– Ależ ja tego nie rozumiem.
Odpowiedział:
– Nie rozumiesz? Nie chodzi o to, żebyś rozumiał. Chodzi o to, żebyś pamiętał”.

Dlaczego tak ważna pamięć? Tylko w ten sposób słowo Boże może zamieszkać w człowieku, zostać przez niego przyswojone, tak że zaczyna działać w jego wnętrzu, kształtować jego wybory, staje się częścią jego myślenia, mówienia i działania.

2. Po drugie, przyjąć słowo

Odsłania się przed nami rola serca przy czytaniu Pisma Świętego. Pozostajemy cały czas na poziomie metafory, ale doskonale wyczuwamy, co znaczy stwierdzenie, że trzeba słuchać sercem.

U proroka Jeremiasza pojawia się obraz serca, które jak płyta kamienna jest zapisana przez ludzkie grzechy (por. Jr 17,1). W takim sercu nie ma miejsca na słowo Boże, na Torę. Serce kamienne u proroka Ezechiela jest synonimem niesłuchania człowieka, oporu człowieka wobec Bożego słowa. Pan Bóg zapowiada, że udzieli Izraelowi w przyszłości serce z ciała, które będzie wrażliwe na głos Boga, zdolne do uczuć, poruszeń, niezaspokojone w miłości.

Te różnorodne stany i postawy ludzkiego serca są również obecne pośrednio w przypowieści Jezusa o siewcy i ziarnie (Mk 4,1-20), która to w istocie opowiada o Jezusie głoszącym słowo i o ludzkim odbiorze tego słowa. Oto siewca wyszedł siać. Los ziarna jest różny. Jedno ziarno padło na drogę i zostało zaraz wydziobane przez ptaki. Jedno ziarno padło na miejsce skaliste i gdy wzeszło, uschło z powodu braku gleby. Jedno ziarno padło między ciernie, które, gdy wyrosło, zaraz je zagłuszyły. Wreszcie inne ziarna padły na glebę żyzną i wydały plon – jedno trzydziestokrotny, inne sześćdziesięciokrotny, jeszcze inne stokrotny.

Sam obraz zasiewu wydaje się zdradzać niewiedzę siewcy w gospodarowaniu na roli. Szokuje marnotrawstwo w tym zasiewie. Ale trzeba mieć przed oczami warunki uprawy w tamtym czasie w Palestynie, gdzie ziarno było wysiewane późnym latem, kiedy to ziemia była całkowicie spalona i nie sposób było rozróżnić między miedzą a polem. Dopiero po zasiewie, gleba była spulchniania i stawało się jasne, co w sobie kryła. Jezus nie ma jednak zamiaru pisać podręcznik uprawy zbóż. Zwraca uwagę na stan serca tych, którzy słuchają słowa Bożego. Ta różna gleba to zapis postawy, jaką przyjmuje ludzkie serce wobec słów Pisma.

• Droga jest obrazem tych osób, które jednym uchem wpuszczają słowo Boże, by zaraz drugim je wydalić. Są zupełnie niezainteresowani słowem Boga, nie ma w nich żadnej refleksji, zatrzymania, reakcji.
• Miejsce skaliste oddaje postawę tych osób, które z entuzjazmem i zachwytem przyjmują słowo Boże, ale brak w nich właściwego podglebia – atmosfery, warunków dla wzrostu tego słowa.
Stereotypowy obraz żony suszącej mężowi głowę po tym, jak wraca pijany do domu. Żadne z wypowiedzianych wtedy słów nie ma szansy dotrzeć do niego, bo jest on zupełnie bez świadomości.
• Ciernie zagłuszające słowo to aluzja do pokus, pragnień, jaki kryje w sobie ludzkie serce. One to biorą górę na Bożym słowem, które jakby przegrywa z tym, co bardziej hałaśliwe, zmysłowe, zaspokajające doraźnie ludzkie potrzeby.
• Wreszcie żyzna gleba. Nie jest ona bliżej zdefiniowana. Pojawia się tylko wspomnienie plonu, jaki wydaje w niej zasiane ziarno. Cała uwaga jest zwrócona na owocowanie ziarna w ziemi. Jak to ma się do czytania, słuchania Pisma Świętego?

By ziarno słowa Bożego mogło wydać plon w życiu człowieka, nie wystarczy tylko to słowo usłyszeć i zrozumieć. Potrzeba jeszcze temu słowu się poddać, zawierzyć, być posłusznym, by to moja osoba, postawa, życie stało się owym plonem, dla którego Bóg skierował je do mnie.

3. Po trzecie, umiłować Słowo

Ktoś powie, że jest to wciąż coś bliżej nieokreślonego. Skoro jednak mówimy o słowie jako ziarnie, trzeba przywołać jeszcze jeden obraz ziarna, którym posługuje się Jezus. W kontekście bliskiej już godziny krzyża mówi o ziarnie pszenicznym: „Jeśli ziarno pszenicy wpadłszy ziemię nie obumrze, zostanie samo jedno, ale jeśli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne. Kto zaś chciałby mi służyć, niech idzie za mną, a gdzie ja jestem, tam będzie i mój sługa” (J 12,24-26). Powyższe słowa doskonale wpisują się w kontekst dzisiejszego święta Podwyższenia Krzyża Świętego. U synoptyków podobne słowo Jezusa pojawia się przy okazji zachęty do dźwigania krzyża. Rzeczywiście, krzyż Chrystusa jest znakiem potwierdzającym prawdę słów Jezusowych o konieczności obumarcia ziarna, by wydać życie. Krzyż, który jest drzewem życia, drzewem miłości.

Jezus zgadzając się na drogę krzyża w swoim życiu, jest posłuszny woli Ojca. Paradoks: Jezus jest Odwiecznym Słowem Ojca, jest Słowem Wcielonym, sam głosi słowo, ale równocześnie czyni się pierwszym słuchaczem słowa swego Ojca. I sam nam pokazuje, co znaczy słuchać słowo Pisma. Po rozmowie z Samarytanką wyjawia swoim uczniom, iż Jego pokarmem jest pełnić wolę Ojca (J 4,34). W polemice z Żydami Jezus podkreśla, iż „nie szuka własnej woli, lecz woli Tego, który Go posłał” (J 5,30). „Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba” (J 8,29). Pełnienie woli Ojca nie jest dla Jezusa jakąś koniecznością, wobec której nie można uciec, nie jest biernym poddaniem się temu, co jest Mu pisane. Jezusowemu posłuszeństwu towarzyszy chęć działania. Jezus przyjmuje wolę Bożą jako swoją, z nią utożsamia całe swoje życie, przyjmuje pełnienie jej do końca jako jedyne swoje zadanie. Pełnienie woli Ojca jest najgłębszą motywacją Jego życia.

Wolą Boga Ojca jest objawienie miłości wobec całego świata, jest pragnienie zbawienia każdego człowieka. To dokonuje się w tajemnicy krzyża, w tajemnicy obumarcia Chrystusa, które niesie życie.

W perspektywie czytania Pisma Świętego Jezus pokazuje nam, jak ważną rzeczą jest zawierzenie się słowu Biblii, które nie jest ludzkim słowem, lecz stanowi zapis woli Bożej. „Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale życie wieczne miał” (J 3,16). Logika tej miłości odbiega od ludzkich wyobrażeń miłości – łatwej, szybkiej, bez zobowiązań, działającej jak narkotyk. W tej Bożej miłości kluczową sprawą jest uniżenie się, obumarcie, zrezygnowanie z siebie, by uczynić więcej miejsca dla drugiego, by ofiarą z siebie umożliwić mu życie, rozwój, powodzenie. W niezwykły sposób zapisuje to Paweł w Liście do Koryntian: „Znacie bowiem łaskę Pana naszego, Jezusa Chrystusa, który będąc bogaty, dla was stał się ubogim, aby was swoim ubóstwem ubogacić” (2 Kor 8,9). A zatem uniżenie się Chrystusa nie tylko po to, by dostąpić wywyższenia, ale by obdarzyć sobą człowieka i w ten sposób doprowadzić go do pełni życia.

Jest w nas lęk nie tyle przed krzyżem, co przed miłością krzyża, jak pisał ks. Jan Twardowski:

Miłość przychodzi odchodzi
jest z nami nagle jej nie ma
może do lasu pobiegła całować podlotki drzewa
czemu nie siądzie przy stole
pobędzie dłużej posłucha
– Ach ten lęk że się kochamy
skoro miłość miłości szuka.

Ta perspektywa Bożej miłości jest ważna przy lekturze Pisma Świętego. Bo w końcu Biblia przynosi zapis historii Bożej miłości względem świata i człowieka. Trzeba nam czytać Biblię, by w tej historii się zanurzyć, by doświadczyć jej na sobie, by w nią uwierzyć. W tej lekturze odnajdujemy też siłę dla naszej ludzkiej miłości. Nie jesteśmy sami wobec trudności, cierpienia, pokusy. Jest z nami Chrystus. I On nas pociąga z wysokości krzyża do siebie. Byśmy stali się Mu podobnie w naszej miłości. „Jeżeli Bóg tak nas umiłował, to i my winniśmy się wzajemnie miłować” (1J 4,11). Boża miłość uzasadnia przykazanie miłości. Dar, który pobudza do obowiązku miłości. Łaska, która wyzwala Prawo miłości. Miłość jest tą rzeczywistością, ku której ma zmierzać nasze czytanie Pisma Świętego. Poprzez podjęcie krzyża miłości idziemy rzeczywiście za Chrystusem, kroczymy prawdziwie drogą miłości. Dla Żydów krzyż pozostanie zgorszeniem, dla Greków głupstwem, ale dla chrześcijan będzie Chrystusem – mocą Bożą i mądrością Bożą (por. 1 Kor 1,24).

To jest ta droga, na którą trzeba nam wejść, byśmy kroczyli za Chrystusem, dźwigając Jego krzyż miłości. Słowo Biblii ukazuje nam prawdziwą mądrość. Ta mądrość jest absolutnie różna od ludzkiej. Bo stoi za nią Boży zamysł miłości. I Chrystus – Słowo, który nie tylko mówi o tej miłości Boga do człowieka, ale sam jest Miłością, sam ją w sobie urzeczywistnia. Czytając Biblię, spotykamy się ze Słowem, które nie tylko mówi, ale w Chrystusie rzeczywiście oznacza to, co mówi. Słowo Biblii jest wiarygodne, bo Chrystus jest wiarygodny. Przekroczmy zatem lęk, by tej Bożej miłości się zawierzyć, by ją odkrywać na kartach Pisma Świętego, by być jej przedłużeniem w świecie. Ku temu ostatecznie ma zmierzać nasza lektura Pisma Świętego.

Gdy wrócisz do domu, powrócić raz jeszcze do słów Jezusa, które dzisiaj usłyszeliśmy w Ewangelii. Rozdział trzeci Ewangelii Janowej. J 3,16: „Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale życie wieczne miał”. Powtórz te słowa, zapamiętaj je, by weszły w twoje serce, by stały się częścią twego życia. Powracaj do nich, pytaj się siebie o ich znaczenie dla Twojego życia. Powracająca lektura, lektura serca pamiętającego, lektura miłości, która nie pozostaje obojętna na Chrystusową miłość.

 

 

 

Męski punkt widzenia

Jak być katolickim mężczyzną we współczesnym świecie? – to pytanie, które stawiają sobie już prawie trzy lata.

 

Ostatnio wraz z nimi próbował na nie odpowiedzieć Donald Turbitt ze Stanów Zjednoczonych, ewangelizator i założyciel tego międzynarodowego ruchu posługi dla mężczyzn. I mówił krótko: – Jeśli blisko Boga jest mężczyzna, z Bogiem żyje cała jego rodzina!

Spotykają się w parafii św. Jana Chrzciciela w Bielsku-Białej Komorowicach już trzeci rok. Zawsze w 2. i 4. środę miesiąca o 19.00. Zaczynali od kilku osób. Dziś na spotkaniach, które organizują z udziałem zaproszonych gości, w obszernej parafialnej auli zaczyna brakować krzeseł. Tak było również podczas niedawnej konferencji z udziałem Donalda Turbitta. Ten emerytowany strażak z Glocester w USA, biznesmen, lider ruchu Mężczyzn św. Józefa, od ponad 40 lat zaangażowany wraz z żoną Patrycją w katolicką odnowę charyzmatyczną, mówił w Komorowicach o Piśmie Świętym i dzielił się swoim doświadczeniem czytania i życia według Bożego słowa.

Czytaj i głoś!

Donald Turbitt tłumaczył temat tej konferencji swoim doświadczeniem, z którego wynika, że 90 proc. mężczyzn nigdy nie przeczytało całej Biblii. – A czytać trzeba koniecznie, bo Biblia powinna przemieniać nasze życie. Bóg dał ją nam tak samo, jak dał Abrahamowi. To słowo, które ma moc i ocala – przede wszystkim naszą wiarę. Musimy pamiętać, że nie czytamy Biblii, by być coraz mądrzejszymi, ale czytamy po to, by wzrastała nasza wiara – mówił Donald Turbitt.

Jak zaznaczał, pierwszy krok to codzienne czytanie Bożego słowa. – Nie po to, by zaliczyć na koniec miesiąca test, czy poznaliśmy Biblię. Dopiero na końcu życia pojawi się pytanie, ale będzie ono brzmieć: jak bardzo kochaliśmy Biblię – przestrzegał. Radził też, by znaleźć na czytanie Pisma Świętego stałą porę dnia. – Dla większości z nas najlepszy czas to wczesny ranek, zanim wyruszymy do zajęć i nikt nam nie przeszkodzi. A czytanie poprzedźcie modlitwą do Ducha Świętego, by dał moc stosowania tego, o czym czytamy, w naszym życiu – podpowiadał i zachęcał, by nie poddawać się, gdy czytanie okaże się trudną, ciężką pracą.

– Gdyby sportowiec nie trenował nawet wtedy, gdy mu się nie chce, nigdy nie wygrałby zawodów. Nawet, jeśli nie będziecie lubili tego czytania, ono będzie wpływało na wasze życie – dodawał Donald Turbitt.

Słowo dla mężczyzny

– Bóg także nas wyposażył w moc i wcale nie musimy być biernymi obserwatorami. Możemy być częścią tego, co Bóg robi i mieć udział w tym, co trwa wiecznie – przekonywał słuchaczy i wskazywał na potrzebę męskiego świadectwa w świecie, w którym coraz mniej katolików przychodzi do kościoła na Eucharystię, by spotkać się z Bogiem. – Jeśli zewangelizujesz nastolatka, za nim pójdzie do kościoła 16 procent rodziny, za matką podąży 64 procent, a za ojcem – 97 procent rodziny. Dlatego trzeba ewangelizować mężczyzn i wierzę, że podejmiecie to zobowiązanie – mówił, zachęcając do włączenia się w międzynarodowy ruch Mężczyzn św. Józefa.

– Jego słowa są proste i jednoznaczne. I trafiają do męskich serc – uważa Sławomir Sidorek, lider komorowickiej grupy. A gromkie oklaski, jakimi zgromadzeni na konferencji dziękowali Donaldowi Turbittowi potwierdzały, że te słowa trafiły do serc również w Bielsku-Białej.

Chcą słyszeć

– Niech się pani nie łudzi, że będą rozmowni – przestrzega ks. Tomasz Błachut, kiedy podczas zwyczajnego spotkania grupy zamierzam zadać pytanie o powody, dla których chcą się spotykać właśnie w męskim gronie. I nie myli się wcale: panowie nie są zbyt skorzy do wylewnych opowieści na temat tego, co czują. Ale widać, że nie boją się przyznać: – Chcemy usłyszeć to, co Pan Bóg ma nam do powiedzenia! Dlatego poprzez czytanie Pisma Świętego, poznawanie katechizmu budują swoją wiarę. – Korzystamy też z książki „Drogowskazy. Jak być katolickim mężczyzną we współczesnym świecie”, która prowadzi nas przez różne tematy związane z ojcostwem, pracą zawodową i pomaga przygotować się do dawania świadectwa – tłumaczy Sławomir Sidorek.

– Po konferencji odbywającej się w Krakowie szukałem środowiska, w którym można zgłębiać taką problematykę. Dowiedzieliśmy się z kolegą o tej grupie i zdecydowaliśmy się dołączyć, by móc rozmawiać na męskie i ojcowskie tematy, pogłębiać relacje z Bogiem, a także własne relacje z córkami czy z własnym ojcem. Ważne jest przewodnictwo duchowe ks. Tomasza i pomoc w czytaniu Pisma Świętego – mówi Piotr.

Męska wiara?

Przyznają, że nieraz czują się w Kościele niezbyt dobrze, bo większość grup zdominowały kobiety. – Mnie brakuje tego męskiego pierwiastka. Mam nadzieję, że tu to znajdę – przyznaje Grzegorz, który właśnie pierwszy raz przyszedł na spotkanie. – Nam, ojcom, zależy na tym, żeby zbudować dobrą relację z Bogiem, a dzięki temu także dobre relacje z własnymi dziećmi, z innymi ludźmi – tłumaczą. Co to znaczy: po męsku? Czasem może szorstko, bez sentymentalnej czułostkowości, za to konkretnie i odpowiedzialnie. Dlatego mówią o sobie grupa, a nie wspólnota. – Bo to drugie określenie zakłada silną więź emocjonalną, a my jesteśmy tu w grupie, by się umacniać, wymieniać doświadczenia, które przydadzą się w tych wspólnotach, które budujemy na co dzień, przede wszystkim w rodzinach. Oczywiście, po jakimś czasie są tu i takie zwyczajne męskie przyjaźnie. One łączą nas na serio z kilkoma osobami, z którymi możemy się dzielić tym, co przeżywamy, ale nie będzie tego na szerszym forum. To raczej damska skłonność – mówią stanowczo panowie.

– Odkrywanie, że Bóg jest czuły, ale nie jest miękki; pełen miłosierdzia, ale i sprawiedliwy, okazuje się niezwykłą męską przygodą. Kiedy odpowiednio się poustawia te obrazy Pana Boga, rozumie się, czego konkretnie wymaga od nas i odkrywa własną tożsamość – przyznaje ks. Tomasz.

Ważne, że wiara wzrasta

Sławomir Sidorek, lider grupy Mężczyzn św. Józefa w Komorowicach

– Nie mam wątpliwości, że to, czego doświadczamy podczas spotkań grupy Mężczyzn św. Józefa przekłada się na życie wiarą, na nasze życie zawodowe i na rodziny. Bez większych rewolucji, raczej stopniowo: te życiowe klocki zaczynają się układać i wędrujemy wciąż do przodu. Poruszamy szerokie spektrum tematów, ale wychodzimy od relacji z Panem Bogiem. To pomaga ułożyć resztę rzeczy. Ważne jest, że nikt tu nikomu niczego nie narzuca, a każdy czerpie to, czego potrzebuje, zależnie od sytuacji, w jakiej akurat się znajduje. A jeśli udaje nam się to rzeczywiście w naszym życiu poukładać i pokonujemy kolejne szczeble życiowej drabiny, to jest najlepszym świadectwem, że warto to robić.

O tym, że mężczyźni potrzebują takiego wsparcia świadczy to, że nas przybywa i być może już niedługo w Bielsku-Białej powstaną kolejne grupy Mężczyzn św. Józefa. Ks. Tomasz Błachut, duchowy opiekun grupy Mężczyzn św. Józefa – Widać wyraźnie, że grupa, która zaczynała od kilku mężczyzn, mocno się rozrasta. Są tu panowie różnych zawodów, niektórzy po studiach, a inni pracują fizycznie. Przyjeżdżają też zainteresowani z innych parafii. Myślę, że to dla każdego z nich wielka szansa, żeby zobaczyć, jak mężczyzna może być religijny. Są niesamowicie konkretni. Mało mówią, ale widać, że autentycznie szukają swego miejsca w Kościele. Staram się pomóc w tym poprzez spotkanie ze słowem Bożym, towarzyszę im w tych poszukiwaniach. I otwierają się na siebie, na to, co dzieje się w Kościele. Potrafią się zaangażować i wyjść z tej przysłowiowej pozycji: „chłopa, który stoi w kościele za filarem”. Okazuje się, że potrafią żyć wiarą na co dzień: w rodzinie, w pracy. Potrafią dostrzegać Pana Boga w tym swoim środowisku. Najważniejsze, że ich wiara wzrasta!
 

 

Nie bójcie się obudzić Jezusa

Czasami wydaje nam się, że Jezus śpi w naszej łodzi, a dookoła szaleje burza. On czeka, żebyś Go obudził – przekonuje o. Jose Maniparambil.

Hinduski rekolekcjonista w Koszalinie opowiadał o wniebowstąpieniu, radości Ducha Świętego i budzeniu Pana Jezusa.

Bóg nieobojętny 


Wybitny znawca Pisma Świętego, autor kilkudziesięciu publikacji, prowadził trzydniowe rekolekcje zamknięte w Szkole Katolickiej w Koszalinie. Wzięło w nich udział blisko 150 osób z całej diecezji. Na zakończenie rekolekcji z biblistą można było spotkać się w koszalińskim kościele pw. św. Wojciecha. Tu także o. José opowiadał o słowie Bożym i tym, jak odczytywać dzisiaj zawarte w Biblii wskazówki.

– Podczas burzy na jeziorze Jezus śpi. To Jego spanie ma wielkie znaczenie. To nie dlatego, że Jezus jest obojętny, że nie przejmuje się problemami ludzi. Gdyby łódź się rozpadła, utonąłby razem ze swoimi uczniami. Ten sen oznacza ufność Bogu Ojcu – wyjaśniał jedną z ewangelicznych scen o. José. I zaraz tłumaczył jej znaczenie w naszym „dziś”: – Często wydaje nam się, że Jezus śpi, że jest nieobecny, obojętny na nasze problemy. Tak wcale nie jest. Ten, który ma wiarę w Boga, nawet w trakcie największych burz życia może być przepełniony pokojem i spać.

Gdy obudzili Go roztrzęsieni uczniowie, Jezus powiedział wiatrowi i burzy: „Milcz! Ucisz się!”. Z reguły Jezus kieruje te słowa ku demonom. Co to oznacza? Cały świat pozostaje pod władzą diabła. Popatrzcie na wiadomości w telewizji i wszystkie świeckie środki masowego przekazu, decyzje podejmowane przez rządy: legalizację związków homoseksualnych, legalizację aborcji i różnego rodzaju grzechów. Ludzie nie tylko chcą żyć w grzechu, ale chcą jeszcze to grzeszne życie zalegalizować. To władza diabła. Jezus musi powstać i wypędzić demona ze świata. Dlatego my musimy Go obudzić w naszym życiu – mówił rekolekcjonista.

Imię Ducha: radość 

Ojciec José nie miał wątpliwości, że intensywna modlitwa może zdziałać rzeczy niepojęte. – Duch Święty uwolnił świat od komunizmu dzięki osobie bł. Jana Pawła II. To zasługa was, Polaków. Bóg usłyszał wasze modlitwy i postawił jednego człowieka, który dokonał egzorcyzmu nad światem. On powiedział demonom: „uciszcie się” i komunizm upadł – tłumaczył.

Podczas koszalińskiego spotkania opowiadał również o radości wierzących w Chrystusa. – Radość to kolejne imię Ducha Świętego. Ci, którzy trwają w Duchu, są zawsze przepełnieni radością – mówił z uśmiechem i opowiadał o swojej posłudze: – Przyszedłem do domu pewnej kobiety, której mąż zmarł pół roku wcześniej na raka, a u jej syna również zdiagnozowaną tę chorobę. Zapytałem tego młodego człowieka, czy nie jest zły na Boga, że najpierw zabrał mu ojca, a teraz on sam umiera. Odpowiedział mi: „Tak wiele dzieci umiera w łonie swoich matek, tak wiele rodzi się martwych, zanim zobaczy światło słońca. A mnie Pan dał 17 lat życia na tym świecie. Dlaczego mam być zły na mojego Pana?”. On żył w Duchu Świętym. Jezus żył w nim w postaci radości Ducha Świętego. Nie mam wątpliwości, że ten młody człowiek był święty – mówił o. José.
Biblia daje odpowiedź 


– Skończyłam teologię, słucham słowa w kościele i czytam je każdego dnia, ale wciąż wiele rzeczy pozostaje dla mnie zakrytych. Jestem wciąż zaskakiwana. O. José zaś ma niezwykły dar prostego wyjaśniania słowa Bożego, łączenia rozmaitych wątków i pokazywania, że stanowi jedność. A najważniejsze, że to słowo jest bliskie człowiekowi – mówi Magdalena Plucner ze wspólnoty św. Pawła należącej do Szkoły Nowej Ewangelizacji. 
– Bardzo mocno dotknęło mnie podczas tych rekolekcji słowo ojca o wniebowstąpieniu i towarzyszącemu temu wydarzeniu gestowi błogosławieństwa. Pan Jezus wstępując do nieba, znika nam z oczu, ale zaraz do nas wraca jako Duch Święty i mówi mi: „ta droga jest dla ciebie”. Nie czytałam wcześniej wniebowstąpienia Jezusa jako otwartego zaproszenia dla mnie do nieba – opowiada ewangelizatorka.

Jak mówi, o. Jose ujmuje nie tylko tym, jak głosi rekolekcje, ale także swoim usposobieniem. – To wielki profesor, a przy tym bardzo prosty, otwarty człowiek. Nie widzieliśmy się dwa lata, a przywitał mnie okrzykiem: „Magdalena!”. Nie miałby obowiązku pamiętania nas wszystkich po imieniu, a jednak pamięta – cieszy się Magda. – On po prostu promienieje, choć boryka się z chorobą. I cierpliwie odpowiada na niekończące się pytania – dodaje.

Także o. Jose przyznaje, że lubi wizyty do naszej diecezji. – Przyjeżdżając tu, czuję się, jakbym wracał do domu. Sprawiają to miłość, pozytywne emocje i pragnienie słowa Bożego, z którym się tu spotykam – nie ukrywa rekolekcjonista. 
Rekolekcje w Koszalinie były trzecią wizytą indyjskiego biblisty w naszej diecezji. Niezmiennie zaprasza podczas nich do poznawania Pisma Świętego. – Nie znajdziemy w nim odpowiedzi natury naukowej. Ale znajdziemy tam wszystkie odpowiedzi dotyczące znaczenia naszego życia. Poznając tajemnicę Jezusa, poznajemy tajemnicę każdej osoby ludzkiej i odkrywamy sens życia – zachęca biblista.

 

Życie konsekrowane braci zakonnych – katecheza Jana Pawła II

Warto pochylić się nad życiem zakonników, historii bractw i wspólnot oraz także misji, jaką mają do spełnienia bracia zakonni.

1. W Instytutach zakonnych złożonych w większości z kapłanów nie brak również „braci”, którzy są ich pełnoprawnymi członkami, choć nie przyjmują święceń kapłańskich. Określa się ich czasem mianem „współpracowników” albo innymi równoważnymi terminami. W dawnych zakonach żebraczych nazywano ich ogólnie „braćmi laikami”. W tym wyrażeniu słowo „bracia” znaczy „zakonnicy”, zaś określenie „laicy” wskazuje, że nie są oni wyświęceni na kapłanów. Jeśli przypomnimy jeszcze, że w niektórych dawnych zgromadzeniach nazywano ich „braćmi konwersami”, łatwo odnajdziemy w tym aluzję do dziejów powołania większości z nich, to znaczy do konwersji, czyli nawrócenia, które skłoniło ich do złożenia Bogu całkowitego daru z siebie poprzez służbę „braciom kapłanom”, zwykle po latach poświęconych różnym innym zajęciom — w administracji, służbie państwowej, wojsku, handlu, itp. Decydujące znaczenie mają tu jednak słowa Soboru Watykańskiego II, wedle którego „życie zakonne niekleryckie stanowi […] w całej pełni stan profesji rad ewangelicznych”. Sprawowanie kapłaństwa służebnego nie jest niezbędnym warunkiem konsekracji właściwej dla stanu zakonnego i dlatego zakonnik może w pełni przeżywać swoją konsekrację także bez święceń kapłańskich.

2. Śledząc rozwój historyczny życia konsekrowanego w Kościele, zauważamy znamienny fakt: wszyscy członkowie pierw-szych wspólnot zakonnych byli nazywani po prostu „braćmi” i w ogromnej większości nie przyjmowali święceń kapłańskich, ponieważ nie mieli powołania do tej posługi — Kapłan mógł wstąpić do wspólnoty, ale fakt posiadania święceń nie dawał mu żadnych przywilejów. W przypadku braku kapłanów wyświęcano jednego z „braci”, aby zapewnić wspólnocie posługę sakramentalną. Z biegiem stuleci liczba zakonników – kapłanów i diakonów w stosunku do niekapłanów stale wzrastała. Stopniowo powstał podział na kapłanów i na „braci” laickich lub konwersów. Do dziś żywym wcieleniem ideału życia konsekrowanego nie połączonego z kapłaństwem jest postać św. Franciszka z Asyżu, który nie czuł się powołany do posługi kapłańskiej, chociaż w pewnym momencie zgodził się przyjąć święcenia diakonatu. Franciszek może uchodzić za przykład świętości „laickiego” życia zakonnego, zaś jego świadectwo pokazuje nam, jak wysoki stopień doskonałości można osiągnąć w tym stanie życia.

3. „Laickie” życie zakonne nieustannie rozkwitało w kolejnych stuleciach. Trwa także w naszej epoce i rozwija się dwoma torami. Z jednej strony pewna liczba braci świeckich należy do różnych Instytutów kleryckich. To ich właśnie dotyczy zalecenie Soboru Watykańskiego II: „Żeby zaś między członkami był ściślejszy węzeł braterstwa, należy tych, których nazywa się konwersami, pomocnikami czy jeszcze inaczej, związać mocno z życiem i dziełami wspólnoty”. Z drugiej strony mamy Instytuty o charakterze laickim, uznanym przez władze Kościoła, które ze względu na swą naturę, charakter i cel spełniają właściwe sobie funkcje, wskazane przez założyciela lub przez autentyczną tradycję, a nie wymagające przyjęcia święceń. Te „Instytuty braci”, jak bywają nazywane, spełniają — jak powiedzieliśmy — właściwą sobie funkcję, która ma samoistną wartość i odznacza się szczególną przydatnością w życiu Kościoła.

4. Sobór Watykański II ma na myśli te właśnie Instytuty laickie, gdy wyraża uznanie dla stanu życia świeckich zakonników: „Sobór święty — wysoko je ceniąc, jako bardzo pomocne Kościołowi w duszpasterskim obowiązku nauczania młodzieży, pielęgnowania chorych i pełnienia innych posług — utwierdza członków w ich powołaniu i zachęca, by swoje życie dostosowali do dzisiejszych wymagań”. Najnowsza historia Kościoła potwierdza, że zakonnicy z tych Instytutów odgrywają ważną rolę zwłaszcza w dziełach oświaty i miłosierdzia. Można powiedzieć, że w wielu miejscach to oni zatroszczyli się o chrześcijańskie wychowanie młodzieży, zakładając szkoły wszelkiego rodzaju i stopnia. To oni też stworzyli i prowadzą instytucje opieki nad osobami chorymi i upośledzonymi przez kalectwo fizyczne lub umysłowe, udostępniając na te cele także budynki i potrzebne wyposażenie. Należy zatem podziwiać i chwalić ich świadectwo chrześcijańskiej wiary, poświęcenia i ofiarności, a zarazem wypada sobie życzyć, aby pomoc dobroczyńców — kontynuujących najlepszą chrześcijańską tradycję — oraz subwencje zapewnione przez współczesne prawodawstwo socjalne pozwoliły im otaczać ubogich coraz szerszą opieką. Wysoka ocena Soboru dowodzi, że zwierzchność Kościoła z wielkim uznaniem przyjmuje dar, jaki „bracia” we wszystkich stuleciach ofiarowują społeczności chrześcijańskiej, a także ich współpracę w dziele ewangelizacji oraz opieki duszpasterskiej i socjalnej realizowanej wśród narodów. Zwłaszcza dzisiaj możemy i powinniśmy uznać ich dziejową rolę i eklezjalną misję świadków i sług Królestwa Chrystusa.

5. Zgodnie z postanowieniem Soboru Instytuty braci mogą korzystać z posługi kapłańskiej dla rozwoju ich życia zakonnego. Taka jest wymowa Dekretu, w którym Sobór rozstrzygnął problem wielokrotnie dyskutowany w łonie tych zasłużonych Instytutów i poza nimi, stanowiąc, że „nic nie stoi na przeszkodzie, ażeby w zakonach braci, z zachowaniem ich charakteru niekleryckiego, niektórzy członkowie na polecenie Kapituły Generalnej otrzymali wyższe święcenia celem zaradzenia potrzebom posługi kapłańskiej w swoich domach”. Jest to możliwość, którą należy rozpatrywać w kontekście potrzeb miejsca i czasu, ale która nawiązuje do najdawniejszej tradycji zakonów mniszych i tym samym umożliwia jej ponowny rozkwit. Sobór dopuszcza ją i stwierdza, że nie ma przeszkód dla jej realizacji: decyzję pozostawia jednak najwyższej władzy tych Instytutów — czyli Kapitule Generalnej — i nie wydaje żadnych jednoznacznych zaleceń, kierując się troską o to, aby Instytuty braci pozostały wierne swemu powołaniu i misji.

6. Zanim zakończę ten temat, pragnę zwrócić uwagę na bogatą duchowość, jaka kryje się za określeniem „bracia”. Zakonnicy ci są powołani, aby być braćmi Chrystusa, głęboko zjednoczonymi z Nim — „pierworodnym między wielu braćmi” (Rz 8,29); aby być braćmi jedni drugich, we wzajemnej miłości i we wspólnej służbie dobru Kościoła; braćmi każdego człowieka poprzez świadectwo miłości Chrystusa wobec wszystkich, zwłaszcza najmniejszych i najbardziej potrzebujących; braćmi budującymi powszechne braterstwo Kościoła. Niestety, w ostatnim okresie obserwujemy w niektórych krajach spadek powołań do laickiego życia zakonnego, zarówno w zakonach kleryckich, jak i laickich. Wskazane są nowe działania, które pobudzą wzrost tych potrzebnych i szlachetnych powołań: nowe inicjatywy duszpasterstwa powołaniowego połączone z wysiłkiem modlitwy. Droga „laickiego” życia konsekrowanego powinna być przedstawiana jako droga prawdziwej doskonałości zakonnej także w dawnych i nowych instytutach męskich. Jest też bardzo ważne, aby w instytutach kleryckich, do których należą także bracia „laicy”, ci ostatni mogli zajmować należne im miejsce i dzięki temu odgrywać czynną rolę w życiu i apostolacie Instytutu. Należy też zachęcać Instytuty laickie, aby wytrwały na drodze swego powołania, przystosowując się do rozwoju społeczeństwa, ale zachowując zawsze i pogłębiając ducha całkowitego oddania się Chrystusowi i Kościołowi, który wyraża się w ich swoistym charyzmacie. Proszę Boga, aby dzięki coraz liczniejszej obecności braci mogła wzrastać świętość i misja Kościoła.

 

*******

Katecheza Jana Pawła II z dn. 22.02.1995

 

 

 

Propozycja na te czasy

O zakochiwaniu się w Bogu, rodzinnych psychologach i powstających w diecezji szkołach wiary z ks. Jackiem Beksińskim, diecezjalnym egzorcystą, rozmawia ks.Tomasz Lis.

 

Ks. Tomasz Lis: Czy wizyta u egzorcysty to skutek tego, że ktoś przeżywa kryzys wiary?

Ks. Jacek Beksiński: Może nie kryzys, ale takie osoby mają najczęściej problem z rozumieniem i przeżywaniem wiary. Na pewno współczesne społeczeństwo nie sprzyja temu, by człowiek rozwijał swoje relacje z Bogiem. Wręcz przeciwnie – w środkach masowego przekazu, które kształtują nasze postrzeganie świata, bardziej promowane są sekularyzm, relatywizm moralny czy wręcz ateizm. Zauważył to papież Benedykt XVI i dlatego ogłosił Rok Wiary, w którym mamy zastanowić się nad stanem tego, co rozgrywa się w naszym sercu. Dlatego nie mówiłbym o kryzysie wiary, lecz niedocenianiu znaczenia wiary w naszym życiu, które prowadzi do zaniedbania i wewnętrznego duchowego kryzysu osobowościowego.

A co z popularnym dziś mówieniem, że Kościół przeżywa kryzys?

Myślę, że Kościół nie jest w kryzysie. Przeciwnie – rozwija się i odnawia. Nawoływania o reformę Kościoła płyną ze źle rozumianego soborowego zawołania „Ecclesia sempre reformanda”. Kościół jest Chrystusowy, ma niezmienne i niepodważalne podstawy, reformie zaś mamy poddać się my, aby dorosnąć i stać się naprawdę dziećmi Bożymi. Taką drogę dla Kościoła wyznacza nowy papież Franciszek, który wskazuje, że to ja mam się zmienić.

Jednak coraz więcej osób prosi o pomoc egzorcystów.

Tak, jako egzorcyści obserwujemy, że coraz więcej osób ma problemy ze złym duchem, któremu kiedyś, na jakimś etapie swojego życia uchyliły furtkę swego serca czy wnętrza. Jest to zdecydowanie problem zaniedbania swojej wiary, czyli osobistej relacji do Boga.

O taką pomoc proszą coraz częściej ludzie młodzi..

Cechą młodości jest dążenie za tym, co nowe i ciekawe, a często nie zawsze jest to dobre i bezpieczne. Młodzi potrzebują identyfikacji z jakąś grupą, akceptacji innych, a to coraz rzadziej zapewnia im rodzina. Jeśli dom nie spełnia ich oczekiwań, to szukają takiej aprobaty w innym towarzystwie. Potrzeba im dziś informacji, czyli wiedzy o wierze, i formacji, czyli nadania tej wierze kształtu.

Co oznacza to nadanie kształtu?

Aby to była wiara rozumna i pełna ufności Panu Bogu. Wiara w obecnych czasach, a szczególnie u młodego pokolenia, wymaga solidnych motywów, przekonujących argumentów, bo takiego podejścia do wiary uczy nas współczesny stechnologizowany świat. Wiara to, najprościej mówiąc, zakochanie się w Bogu. Jeśli się kogoś kocha, szuka się z nim języka do porozumienia, sposobu wyznania tej miłości. Miłość dąży także do uzewnętrznienia, dowodu miłości i stąd uczynki miłości. Nadanie kształtu wierze to dojście do dojrzałości w relacjach z Bogiem.
Gdzie Ksiądz widzi zagrożenia wiary?

Tam, gdzie ta wiara jest przekazywana, budowana i rozwijana. Jest to rodzina i katecheza. Rosnąca na naszym terenie fala emigracji nadwyręża rodzinne relacje, osłabia więzi, rodzi problemy także w sferze rodzinnego przekazu wiary. Z drugiej strony potrzeba nam rzetelnej katechezy, czyli przekazu fundamentalnych spraw wiary nie tylko młodym, ale i dorosłym. Nie można rozwijać się w wierze, nie rozumiejąc jej. Dlatego myślę, że odpowiednim pomysłem są prowadzone w diecezji niedzielne katechezy dla dorosłych oraz powstające szkoły wiary. Te katechezy to programowe wyjaśnianie poszczególnych sakramentów, czyli źródeł łaski. Wiele osób powtarza, że podczas tych katechez dowiadują się rzeczy, o których jeszcze nawet nie słyszały. Szkoła Wiary, powstała w Ostrowcu Świętokrzyskim, gromadzi naprawdę dużo osób chcących pogłębiać swoją wiarę. Na organizowane spotkania tematyczne przychodzą młodzi i dorośli. Myślę, że to dobra propozycja na współczesne czasy.

Czy egzorcyści mają pełne ręce roboty?

Trudno powiedzieć. Bo nasza posługa to nie tylko sprawowanie egzorcyzmu. To jest już ostateczność. Niewątpliwie dużo osób zgłasza się do nas po pomoc, lecz nie znaczy to, że są pod działaniem złego ducha. Większość spotkań to rozmowy i porady duchowe czy też przygotowanie do sakramentu pokuty, który już jest swego rodzaju egzorcyzmem, bo uwalnia nas od grzechu. Wiele osób kierujemy także do konsultacji w poradniach psychologicznych i psychiatrycznych, gdyż istnieje podejrzenie zachwiania lub choroby psychicznej. Można by powiedzieć, że egzorcyści to tacy religijni psychologowie, którzy muszą rozeznać, czy jest to już zagrożenie duchowe, czy może jakaś słabość psychiki.

Czy dziś trzeba bać się szatana?

Absolutnie nie. Jego trzeba zwyciężać. „Jeśli Chrystus z nami, któż przeciwko nam”. Strach czy nawet obawa to już drobne jego zwycięstwo nad nami. On został zwyciężony przez Chrystusa i jeśli ktoś Jezusa uznaje za Pana, nie może lękać się szatana. Podczas egzorcyzmów zły duch nigdy nie wypowie imion: Maryi, aniołów, bo się ich boi. Dlatego gdy przychodzą natręctwa lub pojawiają się niepokojące myśli, trzeba się pomodlić. To najpewniejszy codzienny egzorcyzm. Trzeba się modlić, a nie obawiać. Strach prowadzi donikąd, modlitwa zaś przybliża do Boga. Życie żywą wiarą to najlepszy egzorcyzm.
 

 

Kiedy jest najlepsza pora na modlitwę

Każda pora jest dobra, aby się modlić. Warto jednak pomyśleć, by na modlitwę przeznaczać czas, gdy jesteśmy wypoczęci. W przeciwnym wypadku modlitwa będzie polegać na walce z trudnościami, zmęczeniem, snem, albo ograniczać się do pobożnego westchnienia.

Doświadczenie i mistrzowie modlitwy wskazują, że najlepszą porą jest czas poranny, gdy umysł nie jest jeszcze przeniknięty treściami i bodźcami dnia. Wybierając czas na modlitwę, powinniśmy uwzględnić naszą osobowość, relacje, obowiązki, pracę itd. Jednak czas modlitwy nie może być tylko chwilą z trudem wyrywaną z innych obowiązków.

Modlitwa powinna być niekwestionowaną częścią codziennego rytmu dnia. Wiemy z doświadczenia, że po pewnym czasie praktyka staje się nawykiem. Jeżeli zaczniemy praktykować modlitwę o stałej porze dnia, również zrodzi się taki nawyk. Zegar biologiczny w nas będzie dawał sygnał, że przychodzi czas na modlitwę.

Soren Kierkegaard porównuje rytm modlitwy z oddechem; modlitwa jest równie konieczna jak oddychanie czy inne składniki życia: Słusznie mawiali starożytni, że modlitwa jest oddechem. Tutaj dopiero widać, jak absurdalne jest zadawanie pytania „dlaczego?”. Dlaczego oddycham? Bo w przeciwnym razie musiałbym umrzeć. Tak właśnie jest z modlitwą. Żeby żyć, muszę oddychać, czyli modlić się.

Jak długo się modlić w ciągu dnia? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Jest wiele poboż­nych osób, które modlą się nieustannie i wiele czasu spędzają w kościele. Św. Antoni Pustelnik znany był z tego, że modlił się przez całą noc i czynił wyrzuty słońcu, że zbyt wcześnie wschodzi i przerywa mu modlitwę.

Inni mistrzowie życia wewnętrznego uważają, że tak naprawdę modlimy się kilka, kilkanaście minut, a pozostały czas jest walką z rozproszeniami albo ucieczką w marzenia i bezładną paplaniną. Tomasz z Akwinu np. pisze: W każdej rzeczy długość winna być miarkowana celem, podobnie jak ilość pokarmu – zdrowiem. Kiedy się już ta miara napełni, przekroczenie jej grozi nieuchronnie nudą. A więc i modlitwy nie można przedłużać.

Św. Ignacy nie określił dla jezuitów długości mod­litwy, ale pozostawił to ich gorliwości i roztropności. Gdy jednak w zakonie pojawiały się tendencje do nadmiernego wydłużania modlitwy, stwierdził, że człowiek duchowy, umartwiony, osiągnie w ciągu kwadransa tyle, ile nieumartwiony w czasie kilku godzin.

Długość modlitwy zależy od naszych możliwości. Modlitwa jednak nie powinna być ograniczona do minimum – znaku krzyża czy kilku pobożnych westchnień w ciągu dnia. Dać Bogu jedynie chwilę dziennie, oznacza nie mieć dla Niego czasu. Chwilę dajemy osobie, która w naszym życiu się nie liczy, albo natrętowi. Jak wykazuje doświadczenie, dziesięć minut czy kwadrans dziennie jest możliwy, niezależnie od zaangażowania. Oczywiście, jeśli to jest możliwe, możemy modlić się dłużej, nawet godzinę dziennie.

Zawsze jednak modlitwa krótka, ale praktykowana codziennie, jest owocniejsza niż długa, ale stosowana nieregularnie. Zasada ta ma szczególne zastosowanie we współczesnym świecie, gdy coraz trudniej jest się skupić przez dłuższy czas.

 

 

 

Modlitwa prostoty

Modlitwa zakłada nieustanny rozwój. Zwykle jednak prowadzi do prostoty. Jesteśmy z wszystkich stron nieustannie bombardowani zalewem informacji, słowa. Potrzebujemy wyciszenia, równowagi ducha, spokoju i pokoju wewnętrznego. Pragniemy prostoty.

 

Odpowiedzią jest modlitwa serca. Polega ona na powtarzaniu w rytmie oddechu (wdech – wydech) imienia Jezus, bądź dłuższego zdania, mantry. Na Wschodzie, skąd wywodzi się modlitwa serca, szczególnie znane jest zdanie: Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego, zmiłuj się nade mną!

 

Modlitwa prostoty jest starożytna, sięga korzeniami Biblii, duchowości imienia. Pierwsi mnisi korzystali przede wszystkim z Psalmów; modlitwy Izraela, Jezusa i Kościoła. Uczyli się na pamięć pewnych zdań z Biblii, a następnie przeżuwali wewnętrznie, powtarzali z głęboką koncentracją, płynącą z serca. Dlatego serce odgrywało najważniejszą rolę w pierwotnej formie modlitwy monastycznej.

 

Modlitwa prostoty wymaga pokory i ubóstwa. Jest jednak bardzo głęboka. Wychodzi poza intelekt i zmysły, a wchodzi w głąb serca. Staje się bardziej wewnętrzna, kontemplacyjna, prowadzi do mistyki, stałego przebywania w obecności Jezusa.

 

Modlitwę serca można stosować w każdym miejscu i czasie, pośród różnych zajęć. Jak ukazuje to rosyjski mnich w Opowieściach pielgrzyma, może stać się ona z czasem modlitwą nieustającą: Ten, kto łączy modlitwę z biciem serca, nie będzie mógł nigdy zaprzestać modlitwy, bo staje się ona jakby życiodajną funkcją jego istnienia.

 

Specyficzną formą modlitwy prostoty na Zachodzie jest różaniec i akty strzeliste. Różaniec może być odmawiany w formie indywidualnej i wspólnotowej. Bywa tratowany jak modlitwa dziękczynna, uwielbienia czy wstawiennicza. Jest też modlitwą serca, prostoty, modlitwą imienia Jezus. Każde Zdrowaś zawiera imię Jezus. Różaniec jest również formą kontemplacji ewangelicznej. Każda dziesiątka wprowadza nas wraz z Maryją w kontemplacje człowieczeństwa Jezusa. Serce Maryi daje nam przystęp do serca Jezusa (J. Philippe). Dlatego w czasie objawień Maryja usilnie zachęca do praktykowania tej formy modlitwy.

 

Wzruszające jest świadectwo papieża Jana XXIII. W swoim dzienniku duchowym zaznacza, że modlitwę różańcową zawsze odmawiał na klęczkach. Również Jan Paweł II bardzo cenił różaniec. Po przeszło czterech wiekach tradycyjnej kontemplacji tajemnic radosnych, bolesnych i chwalebnych dołączył tajemnice światła. A rok 2003 ustanowił Rokiem Różańca.

 

Dla mnie osobiście modlitwa różańcowa staje się z latami coraz droższa. Pamiętam, jak trudno było mi skupić się i modlić w ten sposób w pierwszych latach życia zakonnego. Różaniec odmawialiśmy w kaplicy o jednej godzinie, ale indywidualnie, w ciszy. Ciszę co parę minut przerywał hałas, związany z zaśnięciem i upadkiem czyjegoś różańca na podłogę. Dzisiaj różaniec jest modlitwą, po którą sięgam bardzo chętnie. Czynię to również w sytuacjach zmęczenia, gdy trudniej jest medytować. Różaniec uspokaja, przynosi wewnętrzny pokój. Poprzez stałe, monotonne powtarzanie modlitw maryjnych, człowiek staje się łagodny, cichy, bardziej pokorny. Wchodzi w kontemplacje Boga.

 

Modlitwą prostoty są również akty strzeliste. Ta forma modlitwy bywa dziś odrzucana ze względu na staroświecki charakter, kojarzy się bowiem z modlitwami naszych babek, a może nawet prababek. Niemniej ma głęboki sens. Mauro Orsatti porównuje ją nawet do współczesnych spotów reklamowych: Przyjmując, że takie zestawienie nie jest brakiem szacunku i zuchwałością, możemy powiedzieć, że spoty reklamowe posiadły umiejętność sztuki aktów strzelistych. Istnieją wspólne elementy, które je upodabniają. Kilka charakterystycznych cech: zwięzłość ułatwiająca zapamiętanie; skondensowanie treści, czyli maksimum przekazu w minimalnej formie; powtarzalność mająca na celu zakodowanie przekazu w pamięci i ukierunkowanie życiowych wyborów.

 

W rzeczywistości akty strzeliste są modlitwą starożytną. Praktykowali ją Ojcowie Pustyni. Mówią, że bracia w Egipcie odmawiają często modlitwy, ale bardzo krótkie i jakby pospiesznie wyrzucane z siebie – zaświadczył św. Augustyn.

 

Akty strzeliste są modlitwą prostą. Chodzi w nich o krótkie zwroty, zainspirowane Biblią lub bezpośrednio z niej zaczerpnięte; znane i używane przez świętych jak i przez zwyczajnych, prostych ludzi. Są to modlitwy, które harmonizują z każdą sytuacja życiową. Można modlić się nimi w chwilach radości, dobra, bólu, cierpienia, wewnętrznego zagubienia… Akty strzeliste można wypowiadać w czasie adoracji, w ciszy ale również w największym zgiełku i zaangażowaniu, nie przerywając pracy.

 

Ojcowie Pustyni radzą, aby mieć na podorędziu zestaw aktów strzelistych. Każdy może przejrzeć Pismo Święte pod kątem takich leczących słów. Szczególnie łatwo zapadają w pamięci wersety z Psalmów, ksiąg mądrościowych przysłowia, albo poszczególne zdania Jezusa.

 

Do najbardziej znanych aktów strzelistych dziś, w związku z ustanowieniem Niedzieli Miłosierdzia przez Jana Pawła II, należy wezwanie św. Faustyny: Jezu, ufam Tobie!

 

 

 

Jakże łatwo jest nam oceniać – rozważanie

Jakże łatwo szafujemy kategorycznymi sądami o naszych bliźnich. Szczycimy się rzekomą znajomością ludzi. Wydaje się nam, że doskonale potrafimy rozróżnić, z kim warto trzymać, a kto się nie liczy. Chwalimy się nawet, że już po jednej rozmowie potrafimy określić wartość naszego rozmówcy.

 

No i, oczywiście, bardzo chętnie wszem i wobec dzielimy się owocami naszej niezwykłej zdolności oceny ludzi. Ludzi, którzy tak samo jak my oceniają konkretne osoby, uważamy za przyjaciół. Poza ich gronem umieszczamy wszystkich, którzy ośmielają się mieć inne zdanie. A jeśli jeszcze odważą się to zdanie głośno wypowiedzieć, to już sami proszą się o to, byśmy okrzyknęli ich nieprzyjaciółmi.

 

Nie jest dobrym drzewem to, które wydaje zły owoc, ani złym drzewem to, które wydaje dobry owoc. Po owocu bowiem poznaje się każde drzewo. (Łk 6,43-44)

Bywa jednak, że po pewnym czasie przekonujemy się na własnej skórze, iż ci, którzy byli dla nas tacy grzeczni i mili, nagle o nas zapomnieli i zaczęli być grzeczni i mili dla ludzi, którzy dzisiaj bardziej się liczą. Zdradzili nas, zapomnieli o przyjaźni na rzecz nowych przyjaciół (czytaj: ludzi na fali). Bywa i tak, że ci, którzy kiedyś mieli odwagę myśleć inaczej niż my i grono naszych przyjaciół, mieli po prostu rację. I przekonujemy się, że nie oni byli naszymi wrogami, lecz jedynie my ich tak zakwalifikowaliśmy. Pomyliliśmy się w ocenie ludzi.

Co jest główną przyczyną błędnych ocen naszych bliźnich?

Wydaje mi się, że są nią nasze uczucia. Najkrócej mówiąc, kiedy uczucia stają się głównym kryterium osądu człowieka, rodzi się niebezpieczeństwo pomyłki. Dobrym będzie zawsze ten, kogo lubimy, a złym ten, do kogo nie czujemy sympatii. A choćby fakty dowodziły czegoś przeciwnego, to tylko gorzej dla faktów. My swoje wiemy. Czy jednak wiemy, czy tylko czujemy?

Gdzie szukać prawdziwego kryterium oceny człowieka? W Ewangelii. Jezus uczy: Nie jest dobrym drzewem to, które wydaje zły owoc, ani złym drzewem to, które wydaje dobry owoc. I zaraz dodaje: Po owocu bowiem poznaje się każde drzewo. Po owocu poznaje się też człowieka. Nie są więc najważniejsze jego piękne słowa, miłe uśmiechy, grzeczne ukłony, ale dobro, które można zobaczyć i ocenić.

Dobro albo zło mówi całą prawdę o człowieku, sięgając aż do jego głębi, aż do serca: Dobry człowiek z dobrego skarbca swego serca wydobywa dobro, a zły człowiek ze złego skarbca wydobywa zło.

Nie dajmy się zwieść uczuciom i… emocjom.

 

 

 

Zamilknij i słuchaj

Dwadzieścia minut rozmawialiśmy przez telefon, a on mi dał tylko trzy razy coś wtrącić – skarży się dziewczyna na gadatliwego kolegę. Cóż powiedzieć? Nikt nie lubi tasiemcowych tyrad. A Pan Bóg?

Modlitwa to spotkanie z Bogiem. Przyjęło się nawet mówić, że to rozmowa z Nim. Tak jakby milczenie nie mogło już być modlitwą. Na pewno jednak, jeśli ma to być prawdziwe spotkanie, prawdziwy dialog, trzeba dopuścić Boga do głosu. On pewnie się nie zniecierpliwi ludzkim gadulstwem, może tak samo obdarzy łaskami, ale przecież pamiętasz wcześniejszą lekcję, że pierwszym motywem Twojej modlitwy powinno być uczczenie Boga? Jeśli tak, to rozumiesz, że czcząc wypadałoby też dopuścić Go do głosu.

Bóg mówi do człowieka na różne sposoby. Przez głos sumienia, przez to, co dzieje się w naszym życiu – spotkanych ludzi, przeczytane książki i inne, podobne. Ale pierwszym i podstawowym słowem, jakie do nas kieruje, jest Jego słowo zawarte w Piśmie Świętym. Nie bez powodu lektor na Mszy kończąc czytanie przypomina: „Oto słowo Boże”. Jeśli chcesz Boga usłyszeć, to przede wszystkim przez lekturę Biblii.

Mówi się czasami, że czytanie Biblii to trudna rzecz. Nie wierz takim opiniom. Bywają księgi trudniejsze. Ale sposób przekazu większości jest dość prosty. Pamiętaj tylko, że czytając Pismo Święte musisz pozbyć się swoich wyobrażeń. Nie, nie wszystkich. Wyobrażeń o Bogu, o tym co Mu wolno, a czego nie. Zapomnij także o swojej kulturze, wychowaniu, które każe Ci postępować tak czy inaczej. Czytaj sercem. Musisz wejść w treść księgi i pozwolić się jej nieść. Nie odwrotnie. Pozwoli Ci to faktycznie poznać Boga i odrzucić Jego karykatury, jakie wskutek ludzkiej ułomności być może rozpanoszyły się w Twoim umyśle. I pomoże zrozumieć, czego Bóg od nas, ludzi, oczekuje. Odpowiedź na pytanie czego od ciebie osobiście, zostaw na później.

Jak dobrać sobie odpowiedni tekst? Chyba najlepiej po kolei. Księga po księdze. Zaczynając od Nowego Testamentu, potem wracając do Starego, by na koniec jeszcze raz przeczytać Nowy. Można trzymać się czytań mszalnych, ale to pozbawi Cię możliwości szerszego poznania Starego Testamentu. Raczej unikaj czytania fragmentów wybieranych na zasadzie losowego otwarcia Biblii. Dlaczego? Bo istnieje silna pokusa szukania w tak znalezionym fragmencie Pisma Świętego konkretnej odpowiedzi na aktualne pytania. A Bóg nie jest wróżką i nie działa na nasze zamówienie. Szukanie na siłę takiej odpowiedzi wypacza czasem to, co Bóg naprawdę do nas mówi. Bo mówi najczęściej na zupełnie inny temat, niż oczekujemy. Tak jak w Ewangelii Jana, gdzie Jezus dość często nie odpowiada wprost na pytania swoich słuchaczy, ale stawia problem w znacznie szerszej perspektywie.

Najlepszą metodą czytania konkretnego fragmentu Pisma Świętego jest tzw. metoda lectio divina. Składa się ona z czterech etapów: czytania, rozważania, modlitwy i kontemplacji. Najpierw więc uważnie przeczytaj. Potem staraj się dogłębnie zrozumieć. Uważaj: najpierw zrozumieć sam tekst. Dopiero potem zapytaj, co w nim znajdujesz dla siebie. Jeśli nie zrozumiesz tekstu, wtedy i wnioski, jakie będziesz próbował wyciągać dla własnego życia, mogą okazać się błędne.

Biblijne komentarze są cenną pomocą w lekturze Biblii. Ale pamiętaj, że czytasz po to, by poznać Boga. Jeśli więc korzystasz z komentarzy, to głównie po to, by przez poznanie realiów takiej czy innej wypowiedzi lepiej zrozumieć biblijne przesłanie. Nie dla ubogacenia swojej wiedzy.

Gdy czytasz, zwróć uwagę na intencje autora. Uczeniej nazywa się to: gatunek literacki. Musisz to wyczuć. Przypowieść nie jest relacjonowaniem faktów. Syn marnotrawny tak naprawdę nie istniał, więc nie ma sensu wgłębiać się zbytnio w jego psychikę. Gdy czytasz opis cudu w Kanie Galilejskiej, najpierw zwróć uwagę na fakty, potem zapytaj o proroctwa, jakie w tej scenie Jezus spełnia. Nie traktuj apokaliptycznego obrazu jak kroniki, a polemiki jak spokojnej wykładni tez. Jeśli potrafisz, zwróć uwagę na strukturę tekstu. Ona też czasami odsłania zamysł autora. A przede wszystkim zwracaj uwagę na kontekst, w którym pada dane stwierdzenie, czy w którym umieszczona jest jakaś opowieść. Mowa Jezusa nieraz wyjaśnia jakiś czyn. Czasem zaś jest odwrotnie. Wyrwanie zdania czy większej części z kontekstu wypacza nieraz istotę biblijnego przekazu.

Wedle zasad lectio divina potem powinna nastąpić modlitwa nawiązująca jakoś do biblijnego przekazu. Następnie – trwanie przed Bogiem, kontemplowanie. Wtedy naprawdę pozwalasz mówić Bogu. Pozwalasz, by to, co przeczytałeś, wnikało w Twoje serce. Tak się modląc pewnego dnia odkryjesz ze zdziwieniem, jak bardzo biblijne prawdy przeniknęły Twój sposób myślenia. Jako że jesteś człowiekiem zabieganym, tyle o metodzie wystarczy (jeśli chcesz wiedzieć więcej, zajrzyj TUTAJ). Ale koniecznie zwróć uwagę na jeszcze jedno.

Istnieje w życiu chrześcijanina pokusa dopasowywanie na siłę biblijnego przesłania do konkretnej sytuacji życiowej. Nie martw się, jeśli nie wiesz, jak zastosować dany fragment Biblii do swojego życia. Gdy czytasz o trędowatym, który jako jedyny wrócił podziękować Jezusowi za uzdrowienie, nie zmuszaj się do dziękowania, jeśli jeszcze nie widzisz za co. Poczekaj. Przyjdzie chwila, gdy zrozumiesz. Gdy czytasz o przemienieniu na górze Tabor, nie myśl, że teraz oto Bóg Cię wzywa do wyjścia w góry. Poczekaj. Być może miałeś w swoim życiu już wiele Taborów, do których wracasz w chwilach ciemności, a może ta chwila dopiero nadejdzie. Nie spiesz się. Nie wymuszaj, by już, tu i teraz zobaczyć oczyma swojego serca chwałę Jezusa. A gdy przeczytasz o uzdrowieniu opętanego z Gerazy, nie myśl, że jesteś opętany. Być może jednak przyjdzie chwila w twoim życiu, gdy będziesz wył z bólu i rozpaczy. Wtedy daj się Jezusowi uzdrowić….

Na dziś dość już gadania. Zamilknij. Weź do ręki Pismo Święte. Otwórz je i słuchaj.

 

 

 

Najstarsza modlitwa świata

Cisza – to najstarsza modlitwa świata. Modlili się nią Mojżesz, Abraham, Jan Chrzciciel, Jezus i inni. Dzisiaj cisza jest luksusem, ponieważ zgiełk i gwar opanowały świat, który stał się targowiskiem hałasu.

 

Cisza zewnętrzna prowadzi do wewnętrznego uwrażliwienia na to, co stanowi istotę wszystkiego: obecność Boga w duszy. Cisza jest zwierciadłem duszy. Zamieszkuje w sercu człowieka i pozwala smakować w Bogu, który nawiedza duszę. Pozwala uważnie nadsłuchiwać natchnień Ducha Świętego i przyjmować Słowo, aby – jak pisze Benedykt XVI – stało się Ono w nas formą życia (Verbum Domini, 27).

W ciszy potrzebna jest stymulacja. Jednym z jej źródeł jest aktywność wewnętrzna, związana z naszymi myślami, wyobraźnią i odczuciami. Cisza prowokuje i rozbudza aktywność wewnętrzną, którą należy ukierunkować na modlitwę jako źródło relacji z Bogiem. Wymaga to treningu, uczenia się umiejętności wchodzenia w świat wewnętrzny, dużego wysiłku. W modlitwie wewnętrznej trzeba wejść w swoje serce, otworzyć Ewangelię i „patrzeć” w oczy Jezusa, aż do całkowitego oddania się Jego Sercu. Najważniejsze, aby niczego Mu nie odmówić – jak powtarzała św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Modlitwa nie jest tylko po to, by odkrywać wolę Bożą, ale przede wszystkim po to, by całkowicie oddać się Jezusowi. Nie chodzi o poszukiwanie nowych światełek w tunelu, bo wtedy wykazujemy postawę egoistyczną – koncentrujemy się na swoim ego.

Nasza kultura nie sprzyja, niestety, rozwojowi życia wewnętrznego ani twórczości ducha. Bardziej promuje stymulację zewnętrzną – świat hałasu i elektronicznych przedmiotów zagłuszających umysł i serce. Gadżety, radio, telewizory, iPody, mp3, mp4 – kokon wrzawy i zamętu, dominacja rozrywki i przyjemności. Już Blaise Pascal zauważył, że Król bez rozrywki jest człowiekiem bardzo nieszczęśliwym (…) czuje wówczas swoją nicość, opuszczenie, niewystarczalność, zależność, niemoc, swoją próżnię.

Cisza jest motorem do modlitwy, ponieważ spotkanie z Bogiem, który przemawia w szmerze łagodnego powiewu (por. 1 Krl 19, 12), może dokonać się tylko w ciszy. Jezus chce wyciszyć serce człowieka, wzburzone lękiem i bólem, tak jak rozkazał wodzie i wichrowi, by nastała głęboka cisza (Mk 4, 39). Służebnica Boża Catherine de Hueck Doherty, zastanawiając się nad odkrywaniem miłości Bożej w „pustyniach milczenia” w hałaśliwym mieście, notuje: Prawdziwa cisza jest językiem miłości, ponieważ tylko miłość zna piękno ciszy, jej pełnię i całkowitą radość. Prawdziwa cisza jest kluczem do bezgranicznego i płomiennego serca Boga.

Bóg nawiedza nas wtedy, kiedy On zechce. Ważne, abyśmy umieli rozpoznać czas łaski nawiedzenia. Może to być podczas modlitwy, choć częściej zdarza się w spotkaniu z drugim człowiekiem, podczas pracy, spaceru, ćwiczeń sportowych, czytania duchowego itd. Pozwólmy Bogu przejąć inicjatywę, ponieważ tylko jedna rzecz jest rzeczywista – pisze francuski kard. Congar – jedna jest rzecz prawdziwa: powierzyć się Bogu! W przeciwnym wypadku człowiek sam prowadzi swoje życie duchowe i w stożku hierarchii wartości on jest na pierwszym miejscu, a nie Bóg. Trafnie wyraził to św. Augustyn: Jeśli Bóg będzie na pierwszym miejscu, wszystko inne będzie na swoim miejscu. Modlitwa w ciszy jest konieczna, żeby Boga dopuścić do głosu, zawierzyć Mu się bezgranicznie, oddać się w Jego ręce tak, aby to On mógł nas prowadzić, On był stroną aktywną.

Modlitwa ustna nieraz jest ucieczką przed takim oddaniem się Bogu w ciszy swojego serca! Dlatego Jezus przypomina nam: Ten lud czci Mnie wargami, lecz sercem jest daleko ode Mnie (Mk 7, 6). A gdzie jest serce, tam jest i skarb twój. Wielu ludzi nie jest świadomych, że tu tkwi pułapka. Z drugiej strony zamilknięcie jest niebezpieczne dla ludzkiego ego, gdyż Bóg może zrobić z nami, co chce. A On jest nieobliczalny! Któż bowiem poznał myśl Pana, albo kto był Jego doradcą? Może dlatego modlitwa w ciszy jest tak mało popularna?

Nie jest prawdą, że wszystko jest modlitwą. Jezus – jak pamiętamy – modlił się na dwa sposoby: uczestniczył w modlitwie liturgicznej i kulcie (chodził do synagogi), ale też codziennie usuwał się na miejsce odosobnione lub na pustynię, aby rozmawiać z Ojcem. Podobnie i my potrzebujemy przebywania sam na sam z Bogiem. Jezus swoje nauczanie publiczne rozpoczął pustynią, postem i modlitwą, aby Jego misja wydała „stokrotny owoc”.

Aby nasze słowo miało swoją moc, powinno wypływać ze źródła Życia, Tego, który jest Życiem. Jeżeli do parafii ks. Jana Vianneya prości chłopi przychodzili po pracy na adorację, to dlatego, że on sam najpierw dał przykład swoją postawą. On patrzy na mnie, a ja na Niego – odpowiedział jeden z wieśniaków, pytany przez świątobliwego proboszcza, o czymże tak codziennie rozmawia z Panem Jezusem, nawiedzając Go w drodze do pracy i z pracy. Jakże prosta i zarazem najważniejsza odpowiedź. Spotkanie z uważnie słuchającym i uzdrawiającym Jezusem, kiedy serce człowieka słucha i mówi do Serca Jezusa. Potrzebna jest iskra Boża, aby zapalić ogień miłości, ponieważ w nasze serca wpisana jest miłość, która ma spotęgować pragnienie dotknięcia Niewidzialnego, w intymnej Bożej bliskości, jako głębi rzeczywistości.

Homo sapiens ma też najwznioślejszą misję duchową: objawienie sacrum i piękna, bo człowiek jest ikoną piękna, oblicza Niewidzialnego. Spotkanie z ciszą dokonuje się w zjednoczeniu z sacrum, czyli z przestrzenią, gdzie nie ma grzechu. Natomiast profanum oddziela od Boga. Cisza nieraz pomaga zagubionemu człowiekowi odnaleźć siebie w relacji do Stwórcy. W horyzontalnej historii człowiek słyszy wiele krzyczących głosów, gryzą się one i huczą, często w zniewalającej, narzucającej się reklamie. Dlatego potrzebny jest wymiar wertykalny ciszy: harmonia z Niewidzialnym, który staje się widzialnym w Osobie Jezusa. Potrzeba czujności serca, bo szatan zrobi wszystko, co w jego mocy, aby osłabić naszą czujność i odłożyć modlitwę na później.

Cisza jest środkiem nie tyle komunikacji, ile komunii. Regeneruje siły duchowe i psychiczne. Potrzebuje jej każdy z nas. Jan Paweł II w Christifideles laici zaznaczył, że nieważne do jakiego stanu należymy, wszyscy jesteśmy równi w Chrystusie i w pełni odpowiedzialni za misję Kościoła. Ludzie świeccy żyją pośród wszystkich razem i szczególnych spraw i obowiązków świata, w zwyczajnych warunkach życia rodzinnego i społecznego, z których niejako utkana jest ich egzystencja. Papież jasno mówi o życiu ludzi świeckich, żyjących w rodzinie, w społeczeństwie, w centrum świata – i ten niepokój świata spada na ich barki.

Warto pragnąć głębin, coraz bardziej formując swoje serce, naśladując Chrystusa. Potrzebujemy nie tyle obudzenia, ile przebudzenia, które jest wyjściem z naszego ego i wejściem w rzeczywistość Boga. Czy wypływamy na głębię? Duc in altum!

 

 

 

Uśmiech Boga w naszym domu – świadectwo…

Pewnego dnia w jednym z pokoi naszego domu ustawiliśmy małą skrzynkę. Ozdobiliśmy ją ikoną Matki Bożej Zwycięskiej oraz figurą Chrystusa Frasobliwego a przed nimi postawiliśmy świecę. To był początek naszej rodzinnej co wieczornej przygody z modlitwą.

I tak trwamy już około czterech lat… Na świat przychodzą kolejni towarzysze przygody, nasze dzieci: pierwsze, drugie, trzecie, … na czwarte właśnie czekamy. Zmieniały się miejsca modlitewnego spotkania, bo i pokoje, a potem domy się zmieniały. Mimo to rytm, rytuał, święta przestrzeń, wspólne wchodzenie na górę Syjon jest z nami nadal i prowadzi w codziennej wędrówce.

Modlitwa w rodzinie

Pragnę podzielić się doświadczeniem modlitwy, w które nasze dzieci weszły w naturalny sposób. Parę lat temu zetknęłam się z Katechezami Dobrego Pasterza, sposobem przekazywania doświadczenia wiary i wiedzy religijnej zaproponowanym przez Sofię Cavaletti i Giannę Gobbi. W trakcie kursu prowadzonego w Dublinie przez Jo Culhane, znaną w Irlandii propagatorkę Katechez, usłyszałam o cudownej otwartości małego dziecka na Ducha Bożego już od najwcześniejszych momentów jego życia. Spotkałam później wielu katechetów zajmujących się małymi dziećmi, którzy podkreślali, że dzieci, którym nie opowiada się o Bogu, same zaczynają Go szukać, pytać, wyrażać pragnienie obcowania z Nim. Bardzo mnie to zainspirowało do otworzenia się na tę świętą przestrzeń, która jest w dziecku i jest nietknięta, nieskażona „dorosłym” myśleniem. Bo nam, dorosłym jest trudno uwierzyć w miłość Boga do nas, w Jego wiarę w nas. Dzieci natomiast same Go szukają, kochają i wiedzą w sposób dla nich oczywisty, że On jest, że się o nie troszczy, że je kocha. I tak, krok po kroku odkrywam prostotę, głębię i otwartość na duchową rzeczywistość u naszych dzieci i w naszym domu.

Przytoczę tu pewną anegdotę, która zawsze mnie i innych rozbawia do łez. Nasz najstarszy syn, mając zaledwie 20 miesięcy, podczas jednej z naszych wieczornych modlitw, po odmówieniu Aniele Boży, zapytany, czy chce dziś za coś Jezusowi podziękować, powiedział: „Dziękuję za kupomotkę”. Zastanawiając się, co miałoby znaczyć to stwierdzenie, uświadomiłam sobie, że w modlitwie do Anioła Stróża prosimy: „Bądź mi zawsze ku pomocy”. Powiedziałam: „Chcesz, by Anioł Stróż miał nas w swej opiece?”. Następnie zapytałam z uśmiechem: „Chcesz jeszcze za coś podziękować Panu Bogu?”. Wówczas nasz syn rzekł w sposób bardzo naturalny: „Za dużą kupomotkę i malutką kupomoteczkę”. W ten sposób nie tylko bardzo mnie rozbawił, ale i pomógł dostrzec wielką mądrość. Przecież to oczywiste, że Pan Bóg się o nas nieustannie troszczy i dobrze jest Mu za to dziękować, choć ja tak często tego nie dostrzegam. Na szczęście Pan Bóg daje nam dzieci, które o tym przypominają.

Nowe barwy i odcienie modlitwy

Z czasem nasz wieczorny rytuał spotkania z Bogiem nabierał nowych barw i odcieni. Wprowadziliśmy śpiew, instrumenty, tj. bęben, grzechotki, kołatki, tamburyna i pozwalaliśmy, by dzieci nam pokazywały drogę modlitwy. Nieraz zaskakiwały swoją spontaniczną modlitwą i radością z bycia z Panem Bogiem. Słowa, gesty przeplatane ciszą, czasem znużenie, zmęczenie, wtulanie się w mamę i tatę, rozproszenie czy walka o to, kto zgasi świecę na koniec modlitwy także stają się elementami naszej modlitwy. Nie zmuszamy dzieci do klęczenia, a raczej próbujemy im pokazać, że modlitwa jest miejscem Spotkania Przyjaciół, gdzie można odpocząć i delektować się wzajemną obecnością. Wiele razy jesteśmy zaskakiwani szczerą i prosto z serca płynącą modlitwą za innych. Nieraz prosimy Boga o pomoc w różnych intencjach i nasze dzieci bardzo chętnie nas w tym wspomagają. Nasz prawie sześcioletni syn prosił w intencji pewnego księdza, który jest po wypadku i częściowo stracił pamięć. Prosił, by dużo pamiętał o modlitwie i mógł odprawiać Mszę Świętą. A nasza czteroletnia córeczka często prosi o dar miłości i radości dla siebie i innych, i dziękuje, że Pan Bóg nas kocha. Przyznam, że zachwycają mnie bardzo te dziecięce westchnięcia. Dzieci mi pokazują, by stawać się jak one i mieć w sobie dziecięcą ufność.

Katecheza Dobrego Pasterza inspiracją

Wiele inspiracji ja i mąż czerpaliśmy z doświadczenia współprowadzenia Katechez Dobrego Pasterza i założenia Atrium w Dublinie. Widzę, jak to doświadczenie otwierało mnie i nasze dzieci na miłość Dobrego Pasterza do nas. Dzieci mi o Jego miłości nieustannie przypominają i pokazują, że jest to sprawa oczywista, nie podlegająca dyskusji. Niejednokrotnie usłyszałam z ust naszych dzieci, że Dobry Pasterz się o nie troszczy, że nie muszą się niczego bać. (Co za mądrość!) Wspólnie z dziećmi przygotowujemy i celebrujemy święta, podążając za kalendarzem liturgicznym. Próbujemy w ten sposób wchodzić w tajemnice z życia Jezusa oraz pokazać im tradycję Kościoła i zaszczepić w nich jej wartość i piękno. W adwencie już trzy lata z rzędu na naszym stoliku modlitewnym wspólnie z dziećmi przystrajamy i ustawiamy wieniec adwentowy z pięcioma świecami (trzy fioletowe, jedna różowa, a pośrodku biała) i wspólnie oczekujemy przyjścia Dzieciątka Jezus. Dzieci z niecierpliwością czekają na kolejne niedziele, by móc zapalić następną świecę. W poprzednim roku udało nam się odprawiać Drogę Krzyżową z czternastoma świeczkami (każda na jedną stację) i rekwizytami, które dzieci same dopasowywały do każdej stacji. Dzieci były bardzo przejęte, zadawały pytania i wyrażały smutek nad losem Jezusa. Następnie świętowaliśmy Zmartwychwstanie Jezusa i tu szczególnie śpiew był motywem wiodącym i wywoływał wiele radości.

Prostota i głębia

Świeżym doświadczeniem jest modlitwa różańcowa, którą wraz z mężem odmawiamy częściej w ostatnim czasie. Dzieci widząc nas modlących się w ciągu dnia, z różańcem w ręku, brały go same do ręki, chcąc nam towarzyszyć. Kilkakrotnie z własnej inicjatywy proponowały modlitwę na różańcu, czy to śpiewaną, czy też recytowaną i udawało się im wytrwać całą dziesiątkę różańca. Fascynowało je też zapewne przekładanie i liczenie koralików.
Niektóre modlitwy mamy zapisane i zalaminowane na małych kartkach. Leżą one na stoliku modlitewnym, więc czasem dzieci same po nie sięgają i w trakcie modlitwy rozdają nam, byśmy i my mogli się modlić. Są to Alleluja, Amen, Duchu Święty przyjdź, Zdrowaś Maryjo.

Prostota i głębia modlitwy dziecka wyraża się chociażby tak, jak w piosence Arki Noego „A gu gu”. Nasz najmłodszy syn (dwadzieścia miesięcy) modli się, wyśpiewując Alleluja nie tylko w domu, ale i na Mszy Świętej, na dworcu autobusowym, co rodzi niejednokrotnie uśmiech ludzi wokół. Urzeka mnie jego zamiłowanie do piosenki Chleba z nieba, co w jego wykonaniu brzmi to: „oby chleba nieba” przy czym bardzo się angażuje, gestykuluje i próbuje powtarzać inne słowa z piosenki. Lubi ją do tego stopnia, że często życzy sobie, by ją śpiewać jako kołysankę do snu… W naszym domu śpiew nam często towarzyszy i przybliża do Boga i nasze dzieci często śpiewają wykonując różne czynności, czy też bawiąc się.

Budowanie więzi poprzez modlitwę

Obecność przyjaciół w naszym domu ma niemałe znaczenie dla dzieci, ponieważ uwielbiają gości. Gdy przychodzi pora wieczorna, wykąpane i przebrane w piżamki z podekscytowaniem wołają: ” Zapraszamy na modlitwę”. Goście nie mają innego wyjścia, jak odpowiedzieć na to zaproszenie i modlić się z nami. Obecność gości sprawia, że dzieci są bardziej przejęte niż zwykle. Ktoś inny bowiem świętuje razem z nami. A we wspólnej modlitwie buduje się między nami głęboka więź. Takie chwile nas bardziej jednoczą i umacniają. Mam też nadzieję, że obcowanie z miłującym Dobrym Pasterzem będzie dla dzieci źródłem nadziei i wiary w ich późniejszym życiu.

Anna Węglowska, szczęśliwa żona i mama trójki dzieci, oczekująca czwartego. Z wykształcenia pedagog terapeutyczny, katecheta Katechez Dobrego Pasterza, animator Spotkań Małżeńskich. Wraz z mężem i zaprzyjaźnioną rodziną współtworzy przyjazny rodzinie sklep internetowy www.familiaris.pl , www.familiaris.eu

 

 

 

8 stopni w lekturze Słowa Bożego…

1. Lectio to czytanie i powtarzanie fragmentu biblijnego ukazujące podstawowe elementy, dynamizm, strukturę, bohaterów, akcje, jakość działania, bliższy i dalszy kontekst, pokrewne/podobne teksty.
Czyli jest to szeroka praca, która ma swój cel w odpowiedzi na proste pytanie: co mówi ten fragment biblijny? Wielokrotnie zauważyłem, także w głoszeniu i w homiletyce, że wychodzi się od strony biblijnej Pisma św. uważając ją za oczywistą, by wyrazić jakąś myśl o niej, przeskakując nad podstawowym i absolutnie nie do zapomnienia pytaniem: co mówi?
W takim spojrzeniu, tekst, który już czytałem i słuchałem dziesiątki czy setki razy, ukazuje się jako nowy.
Dlatego też zachęcam młodych do czytania tekstu z długopisem w ręku, podkreślając osoby, działania, uczucia, jakości. Nie są konieczne narzędzia – też są ważne – strukturalizmu, całego studium retoryki. Chciałbym, aby każdy chrześcijanin nauczył się ćwiczyć w lectio, każdy młody począwszy od 12 roku życia; to pierwszy stopień, bardzo ważny.
2. Meditatio jest drugim stopniem – zawiera się w poszukiwaniu permanentnych wartości albo tego, co przynosi tekst. Odpowiada na pytanie: co nam mówi tekst? Jakie wartości trwałe niesie w historię?
3. W meditatio przechodzi się bardzo delikatny etap: działalność ludzka – oczywiście prowadzona przez łaskę, jeśli chce się dojść do modlitwy – zastępowana jest stopniowo działaniem Bożym. To jest chwila contemplatio, chwila, w której stajemy przed tajemnicą, z której zrodził się tekst biblijny, przed tajemnicą Boga Miłości, przed tajemnicą Chrystusa i Ducha obecnego i działającego w historii. Tak więc fragment mówi do mnie i dla mnie, nie jest już więcej nośnikiem ogólnych wieści.
4. Oratio jest czwartym stopniem, gdzie rozpoczynam rozmowę z Panem Jezusem, wychodząc od tekstu, poprzez chwałę, dziękczynienie, pytanie. Przychodzi na myśl bardzo prosta definicja św. Teresy z Avila: „Modlitwa nie jest niczym innym jeśli nie intymną relacją przyjaźni, rozmowa z Tym, o którym wiemy, że nas kocha”. Ale to dopiero w tym punkcie rozmowa z Jezusem wchodzi w dynamikę.
5. Z oratio rodzi się consolatio, określenie, które wymagałoby dłuższego tłumaczenia. Użycie w sensie nowotestamentalnego paraklesis: doświadcza się w sercu radość i bliskość z ewangelicznymi postawami zaproponowanymi przez treść tekstu, uświadamia się sobie dotknięcie Boga.
6. Następnym stopniem jest discretio albo rozeznawanie. Idzie o przyjęcie z jasnością różnicy między wartościami a anty-wartościami, wartościami ewangelicznymi a ich fałszywymi obrazami. Tutaj dotknięcie Boże jest mocniejsze, przeważa wymiar mistyczny.
7. Owo discretio przeradza się w deliberatio, w wyborze działania i stylów życia w pełny sposób zgodnych z Ewangelią.
8. Ostatnim etapem jest actio: w konkretny sposób wypełnia się działanie, które przemienia serce, sprawia nawrócenie w życiu.

 

 

 

10 warunków dobrego dialogu…

  1. Odpoczywaj w czasie pracy, robiąc krótkie (3-5 minutowe) przerwy w pracy, aby odwrócić uwagę od zagadnienia, które silnie i przez dłuższy czas zaprząta Twoje myśli. Odpoczywaj codziennie po pracy na świeżym powietrzu, korzystaj z krótkich spacerów i czynnych zajęć rekreacyjnych. Odpoczywaj w niedziele i dni wolne od pracy, dostosowując formy i treść tego wypoczynku do swojej struktury zmęczenia, do swoich upodobań i potrzeb kulturalnych.
  2. Wykorzystuj racjonalnie swój coroczny urlop wypoczynkowy. Podczas tego urlopu naucz się odprężać psychicznie, dobrze spać – bez środków nasennych, regularnie odżywiać się, nabierać sił psychicznych i sprawności fizycznej.
  3. Zachowuj czynną postawę w kształtowaniu kulturalnej – korzystnej atmosfery psychicznej w pracy, w domu, na ulicy. Twoja życzliwość, uprzejmość i grzeczność zapobiega przemęczeniu i dopomaga w rozładowaniu sytuacji.
  4. Staraj się jak najwięcej przebywać na świeżym powietrzu. Ruch na świeżym powietrzu połączony z głębokim oddychaniem, pomaga zlikwidować długotrwałe, uporczywie utrzymujące się napięcia nerwowe.
  5. Wystrzegaj się nudy i monotonii, ponieważ one potęgują u Ciebie zmęczenie. Stosuj różne formy odwracania uwagi, które mogą ograniczyć lub przerwać ją.
  6. Pamiętaj o tym, że dobre samopoczucie w ciągu dnia zależy od głębokiego i dostatecznie długiego snu w nocy. Świadomość nie zakończonych obowiązków, zadań i terminowych prac – które natarczywie zaprzątają myśli wtedy, kiedy trzeba zasypiać – powoduje bezsenność lub utrudnia zaśnięcie.
  7. Odżywiaj się racjonalnie – od tego zależy Twoje zdrowie. Jadaj regularnie – co najmniej cztery razy dziennie – w nastroju pogodnym i nigdy w pośpiechu.
  8. Pamiętaj o tym, że stabilizacja w dziedzinie zasad moralnych i etycznych oraz życia miłosnego jest czynnikiem o dużym znaczeniu dla ochrony zdrowia psychicznego.
  9. Przestrzegaj zasad higieny osobistej i dbaj o estetykę wyglądu zewnętrznego. Stanowią one nie tylko czynnik ochrony zdrowia, ale poprawiają samopoczucie i utrzymują Ciebie w określonej samodyscyplinie.
  10. Pamiętaj o tym, że nadużywanie alkoholu i palenie tytoniu nie tylko zagraża Twemu zdrowiu, ale i nie pozwala racjonalnie odpoczywać. Korzystniej jest bowiem likwidować i zmniejszać napięcie psychiczne przez szczere zainteresowanie się niewyczerpalnym bogactwem otaczającego nas świata.

 

 

 

Nie rozmawiaj z pokusą…

  • Nie czekaj ze spowiedzią, aż będziesz lepszy, bez spowiedzi nie będziesz lepszy.
  • Przystępuj do Komunii św. zawsze, kiedy masz pewność, że twój grzech nie jest ciężki.
  • Jeżeli ci się wydaje, że popełniłeś grzech przeciwko Duchowi Świętemu, to najprawdopodobniej go nie popełniłeś. Grzech przeciwko Duchowi Świętemu często powoduje brak świadomości grzechu.
  • Nie zaniedbuj modlitwy, ale jeśli już zaniedbałeś, to pamiętaj, że w każdej chwili, bez zbędnych wyjaśnień, możesz znów zacząć się modlić.
  • Pamiętaj, że modlitwa jest najbardziej owocna, kiedy podejmujesz ją, mimo że nic podczas niej nie czujesz.
  • Jeżeli wydaje ci się, że Kościół wymaga od ciebie czegoś niemożliwego, to sprawdź, czy jest to na pewno nauka Kościoła.
  • Jeżeli spotka cię coś złego od ludzi Kościoła, np. podczas spowiedzi kapłan cię zrani, pomyśl, że on jest takim samym słabym człowiekiem jak ty. Pan Bóg jest ponad naszymi słabościami.
  • Każda Msza św. jest tak samo ważna, ale jeżeli drażnią cię kazania i nie możesz wytrzymać, spróbuj, przynajmniej na jakiś czas, poszukać innego kościoła.
  • To nieprawda, że jesteś sam. Szukaj wspólnoty. W samotności często człowiek produkuje złudzenia. Łatwiej przetrwać z innymi niż samemu.
  • To nieprawda, że zło musi istnieć i nieprawda, że są sytuacje bez wyjścia. Bóg wszystko może. Każdy dzień jest ważny. Walcz ze swoimi słabościami nawet jeśli przegrywasz. Dopóki walczysz, masz szansę.

 

 

 

Alergia na modlitwę?

Dwukrotnie już jako ksiądz zostałem zawstydzony przez świeckich ich podejściem do modlitwy. Pierwszy raz, gdy mocno zmęczony tempem życia poszedłem do znajomej lekarki. Ta, bez cienia złośliwości zaordynowała mi: geriavit i różaniec. Różaniec miałem odmawiać zwłaszcza w samochodzie, gdy stoję w warszawskich korkach, spóźniając się na kolejne „bardzo ważne” spotkania. Przyznaję, że pomogło. Tym bardziej, że to ktoś świecki zaczął „księdza uczyć pacierza”. Odtąd najwięcej różańców odmawiam właśnie za kółkiem. I nic nie wskazuje, aby przy obecnym tempie budowy dróg, autostrad i mostów, cokolwiek miało się w tej sprawie zmienić.

Drugi raz podejściem do modlitwy zawstydziła mnie pewna rodzina. Jedna z tych, które lubię czasem odwiedzać. Panuje w niej bowiem taki zwyczaj, że punktualnie o 20.00, niezależnie od wszystkiego, dzieci kładzie się tam do snu. Przedtem jednak tato, mama i cała czeredka zbierają się w sypialni, by na kolanach dziękować Bogu za przeżyty dzień i prosić Go w rozmaitych, nie tylko własnych, intencjach. A skoro trafiłem na ten właśnie moment, zostałem zaproszony do rodzinnej modlitwy. I chociaż zajmuję się tym niejako zawodowo, to tym razem, zaskoczony spontanicznością i naturalnością rozmowy z Bogiem, cicho klęczałem z boku, z obawą, aby nie spłoszyć wyjątkowej atmosfery.

Poniedziałkowa „Rzeczpospolita” opisała szokującą historię pewnej brytyjskiej pielęgniarki, Caroline Petrie, która została ukarana za „naruszenie równości i różnorodności” pacjentów. A chodziło zwyczajnie o to, że pani Petrie, odchodząc od łóżka starego i ciężko chorego pacjenta, obiecała, że się w jego intencji pomodli. Postępowanie dyscyplinarne przeciwko pobożnej pielęgniarce wszczęto, choć pacjent nie złożył na nią skargi. Grozi jej nawet wydalenie z pracy i zakaz wykonywania zawodu, bo już sama obietnica modlitwy może ponoć komuś sprawić przykrość. Można się tylko pocieszać, że nam to jeszcze nie grozi. Jeszcze…

Skąd bierze się tak schizofreniczne podejście do chrześcijańskiej modlitwy? Bo nie wyobrażam sobie, aby zaczęto ścigać muzułmanina, który by pięć razy dziennie rozkładał na ulicach Londynu swój dywanik i modlił się choćby i za samą brytyjską królową. Ani żyda, który by w jej intencji recytował psalmy. Czy modlący się chrześcijanie są bardziej niebezpieczni dla europejskiego porządku? A może mniej stanowczy w swoich praktykach?

Problem z obecnością modlitwy w przestrzeni publicznej zaczyna się chyba wtedy, gdy traci ona swoją naturalność. Gdy gubi się między fałszywą dewocją i przesadną intymnością. Stosunek do modlitwy wypracowuje się w domu, skąd człowiek wynosi wzorce, które podświadomie traktuje jako punkt odniesienia na całe życie. I nie ma znaczenia, że w pierwszych latach ze słów rodzinnego pacierza dziecko niewiele rozumie, a kilkanaście lat później już w nim nie uczestniczy. Punkt odniesienia zostaje. Dlatego ważne jest, aby rodzice potrafili codziennie razem ze swymi dziećmi stawać na modlitwie przed Bogiem. Aby modlitwa od dzieciństwa kojarzyła się człowiekowi z atmosferą bezpieczeństwa i szczerości, której doświadcza, mając obok siebie tatę i mamę. Aby była czymś tak naturalnym, jak wspólny posiłek. Uzdrowienie modlitwy rodzinnej jest chyba najlepszą drogą do odważnego apostolstwa modlitwy i wyleczenia świata z pojawiającej się na nią alergii.

Ks. Henryk Zieliński

Tekst pochodzi z tygodnika „Idziemy”

8 lutego 2009

 

 

Niebezpieczna modlitwa

Drogi Czytelniku! Może wydaje Ci się, że modlitwa jest dość nudnym zajęciem, typowym raczej dla starszych pań? Nic bardziej błędnego! Modlitwa jest zajęciem ze wszech miar niebezpiecznym. Dlatego siły lewactwa i postępu protestują przeciwko zwracaniu się do Boga. Oczywiście Boga chrześcijan, bo niechby spróbowali mieć jakieś pretensje do muzułmanów, że wzywają Allacha…

Międzynarodowa Federacja Piłki Nożnej udzieliła ostrzeżenia reprezentacji Brazylii za to, że o zdobycie Pucharu Konfederacji piłkarze modlili się razem na płycie stadionu w Johannesburgu. Po z trudem wygranym meczu z USA (3:2) brazylijscy piłkarze razem z trenerami utworzyli krąg na środku boiska i dziękowali Bogu za zwycięstwo. Na Brazylijczyków poskarżył się sekretarz generalny duńskiej Federacji Piłki Nożnej, niejaki Hansen. Stwierdził, że tego rodzaju manifestowanie przekonań religijnych jest niedopuszczalne. Dla tego typu ludzi geje w stringach na platformie jadącej przez miasto są OK, ale publiczna modlitwa jest czymś gorszącym.

Brazylijscy piłkarze – normalne, zdrowe chłopaki – nie pojmują kierowanych wobec nich zarzutów. Mówią, że w brazylijskiej drużynie wspólne odmawianie modlitwy „Ojcze nasz” lub „Zdrowaś Maryjo” to stara tradycja, która ma na celu wzmocnienie ducha ekipy. Nie widzą też nic nadzwyczajnego w tym, że pod koszulkami narodowymi mają podkoszulki z takimi napisami, jak: „Należę do Jezusa” czy „Kocham Jezusa”. Nicoła Legrottaglie, piłkarz Juwentusu Turyn, który w książce „Złożyłem obietnicę” dał świadectwo swojej wierze w Chrystusa, dziwi się decyzji FIFA i pyta: „Jeżeli modlitwa do Boga jest czymś złym, to ja chcę wiedzieć, co w takim razie FIFA uważa za normalne i właściwe”.

Modlitwy boi się również brytyjska służba zdrowia (co stało się z tym krajem?). Personelowi medycznemu zabroniono modlenia się za pacjentów. W wytycznych służby zdrowia czytamy, że widokiem lub obietnicą modlitwy „ateiści i wyznawcy innych religii mogą czuć się nękani i zastraszeni. Personel powinien wiedzieć, że takie zachowanie może być potraktowane jako nękanie i skutkować postepowaniem dyscyplinarnym”. Pretekstem do tego rodzaju restrykcji był casus pielęgniarki Caroline Petrie, która należy do Kościoła baptystów. Pielęgnując pewną ciężko chorą kobietę, Petrie powiedziała, że się pomodli o jej zdrowie. Chora pacjentka poskarżyła się władzom szpitala.

Mnie się wydaje, że pacjentka była chora nie tylko na ciele. Normalny człowiek słysząc, że ktoś chce się pomodlić za jego zdrowie, uśmiecha się i mówi „dziękuję”, nawet jeśli nie podziela wiary obiecującego modlitwę. Gdyby jakiś muzułmanin powiedział mi, że się za mnie pomodli, przyjąłbym to jako wyraz jego autentycznej życzliwości. Co więcej, pomyślałbym, że Bóg słyszy nie tylko modlitwy katolików, ale wszystkich, którzy szczerze, w dobrej woli szukają Jego pomocy. W najgorszym przypadku, jeśli w jakichś okolicznościach czyjaś modlitwa wydaje się czymś niewłaściwym, można powiedzieć: „Dziękuję, ale nie potrzebuję tego, proszę się za mnie nie modlić”.

Inna angielska pielęgniarka, Helen Slatter, usłyszała od swego pracodawcy, że musi zdjąć krzyżyk z szyi, który zresztą nosiła pod pielęgniarskim ubraniem ochronnym, bo może być on „siedliskiem infekcji”, a nawet „potencjalną bronią”. Slatter, która w szpitalu przepracowała 15 miesięcy, nie ugięła się przed szefem chrystofobem i złożyła wymówienie. „Krzyżyk na szyi – stwierdziła Slatter – jest dla mnie bardzo ważny i zawsze go nosiłam, bo jestem chrześcijanką”.

Jeśli zatem, drogi Czytelniku, chcesz iść pod prąd, być oryginalny i „kontrkulturowy”, to módl się i noś krzyżyk, znak Zbawiciela. Zbuntuj się przeciwko europejskim zgredom, którzy w 1968 r. zachwycali się komunizmem oraz towarzyszem Mao.

Dariusz Kowalczyk SJ

Tekst pochodzi z tygodnika „Idziemy”

2 sierpnia 2009

 

 

 

Formy modlitwy

Był to czas początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy w Polsce z dużą dynamiką zaczął ponownie rozwijać się nurt Odnowy w Duchu Świętym. Wtedy także w wielu wspólnotach Ruchu Światło-Życie podczas spotkań modlitewnych znowu pojawiły się dary epifanijne, a modlitwa we wspólnocie często łączyła się ze znacznym zaangażowaniem emocjonalnym zgromadzonych. Powrócił klimat, który towarzyszył wspólnotom Ruchu w drugiej połowie lat siedemdziesiątych i na początku lat osiemdziesiątych. I jak to niestety często bywa w naszym środowisku, oprócz otwarcia wielu, pojawiły się równolegle głosy „opozycji” wobec tego rodzaju modlitwy, jakoby był on zarezerwowany tylko dla grup Odnowy.

Pamiętam, że wtedy w Chorzowie na cotygodniowych spotkaniach modlitewnych gromadziło się ok. dwustu osób (w tym siedmiu księży), gdzie po dostępnym dla każdego, otwartym spotkaniu, w drugiej części kilkadziesiąt osób chwaliło Pana w sposób bardziej ekspresyjny i posługiwało modlitwą wstawienniczą. To wszystko wyrosło z modlitwy osobistej i dzielenia się nią najpierw w gronie czworga ludzi. Modlitwa zaczęła nas przemieniać, a inni, zachęceni przykładem i konsekwencją, z czasem dołączyli do nas. Kiedyś usłyszałem wypowiedź animatora z niedalekiej parafii, że „oni (ich grupa) nie będą wydziwiać przed Panem Jezusem, bo im wystarczy to, że oni tylko odmawiają nieszpory”. Choć nikt nikogo nie przymuszał, a co najwyżej zapraszał na nasze spotkanie, to odczytałem tę reakcję jako odruch kontestacji. Pomyślałem sobie prawie natychmiast, że nawet to (zresztą potocznie wszechpanujące) sformułowanie „odmawiać”, w całym kontekście, rodzi pytanie, „dlaczego mamy Panu Bogu czegokolwiek ODMAWIAĆ?”, zamiast wypowiedzieć się z radosnego serca wobec Niego i przyjąć Jego zachętę do nawrócenia i pobożnego życia.

Mam świadomość, że czepiam się słów i sformułowań, sądzę jednak, że one mają istotny wpływ na sposób praktykowania naszej modlitwy i budowania relacji z Panem Bogiem. Bo zastanawiam się, czy modlitwa ma bardziej przypominać serdeczną rozmowę, czy też ma przybierać formę oficjalnej rozmowy z Najwyższym? Wiem, że tak postawiona alternatywa jest swoistą prowokacją, ale zależy mi na polaryzacji tych dwóch skrajnych postaw. Bo z jednej strony jest „serdeczne spotkanie rozmiłowanych w sobie”, a z drugiej „obowiązek formalnej wizyty u Przełożonego”. I nie chodzi tutaj bynajmniej o treści, ale o formę i zaangażowanie człowieka w to spotkanie (bo nie mam wątpliwości, że w istocie modlitwy chodzi właśnie o owo SPOTKANIE).

Anegdota mówi, że kiedyś zakonnicy w klasztornej kaplicy odprawiali nieszpory. Na dworze trwała burza. Narastające błyski światła i potężne grzmoty, rodziły coraz większy przestrach mnichów. Wreszcie jeden z nich nie wytrzymał i zaproponował, „bracia, zostawmy te nieszpory, a pomódlmy się, aby ta przerażająca nawałnica ustała”.

Czy nigdy nie doświadczyłeś takiego napięcia, że modląc się jakąś formułą, do której się zobowiązałeś, miałeś ochotę skończyć to jak najszybciej, aby bez tej wewnętrznej presji po prostu pobyć przed Panem? Może Tobie to się nie przydarza, ale ja nieraz mam pragnienie, aby jak najszybciej zakończyć którąś z godzin brewiarzowych – po to, aby pochylić się nad Słowem, które chcę rozważyć albo po prostu w ciszy posiedzieć i popatrzeć na tabernakulum, czy jeszcze lepiej na Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie. I choć wiem, że przecież Liturgia Godzin to prawie samo Słowo Boże, mimo wszystko jednak nie jestem wolny od takich napięć.

Błogosławiony Jan Paweł II w swoim liście na nowe tysiąclecie wiary, „Novo Millennio Ineunte” (punkty 31-34), napisał, że jako dzieci Boga, jesteśmy wezwani do świętości, która jest wysoką miarą zwyczajnego życia chrześcijańskiego, zaś nasze wspólnoty mają stawać się szkołami modlitwy. Dlatego powinniśmy przez Chrystusa w Duchu Świętym kontemplować oblicze Ojca z taką żarliwością uczuć, że aż po prawdziwe urzeczenia serca. Zatem stawiając pytanie o jakość naszego spotkania z Bogiem, bardziej niż o treść i nawet niż o formę tego spotkania, chodzi o otwartość serca na obecność Boga i umiejętność skorzystania z wielorakich „narzędzi”, które nam w tym pomogą. Nie ma zatem większego sensu ich porównywanie i wartościowanie, a tym bardziej przeciwstawianie ich sobie. Raczej chodzi o otwartą postawę wobec bogactwa form pobożnościowych w Kościele, która pozwala mi włączyć się w każdą modlitwę proponowaną przez prowadzących wspólne spotkania modlitewne.

Pierwszą szkołą tej modlitwy wspólnotowej jest owa izdebka zamknięta na klucz, czyli nasz Namiot Spotkania. To tutaj rzeczywiście jest najlepsze miejsce na kształtowanie swojego preferowanego arsenału środków, pomagających nam niejako dotknąć Boga Żywego. Tu mogę i powinienem przemedytować teksty nie tylko biblijne, ale i treści tradycyjnych modlitw, które przecież nie mają być jedynie wierszem recytowanym z pamięci, ale głębią doświadczenia bliskości Pana, którą ktoś wyraził kiedyś w spontaniczny sposób. Modląc się tym tekstem dzisiaj korzystamy z tego „czyjegoś narzędzia” jako sprawdzonej i uznanej formy modlitwy w Kościele. Wchodząc niejako w klimat „tamtego” spotkania kogoś z Bogiem, chcemy obudzić pragnienie naszego serca, aby stało się ono aktualnie naszym osobistym doświadczeniem wiary.

Podobnie jest, kiedy w modlitwie wspólnotowej spontanicznie dzielimy się naszą intymnością w relacji do Boga i o ile wypływa to z naszego doświadczenia i refleksji w modlitwie osobistej, zapraszamy bliźnich do nieznanego im obszaru działania Boga w człowieku. Bardzo podoba mi się określenie modlitewnej relacji z Bogiem słowem intymność. Odczytuję to w kontekście fragmentów encykliki Benedykta XVI – „Deus Caritas est”, w której papież pisze o wymiarze eros w miłości Boga. Skoro erotyka dotyczy ludzkiej sfery emocji, namiętności, pragnień, oczarowań, sentymentów, ale i twórczych, kreatywnych sfer naszej natury pragnącej większej pełni, to znaczy, że i w tym jest nasze podobieństwo do Oblicza Stworzyciela. Okazuje się, że w tym, co często jest skażone wstydem i słabością może dokonać się twórczy wymiar spotkania z Bogiem, który pozostawi trwałe ślady w naszej pamięci zmysłów. W dialogu miłości, modlitwie, może, a nawet powinna ujawniać się erotyczna mgiełka, towarzysząca lekturze biblijnej księgi Pieśni nad Pieśniami. Pytając więc: pogadać z Panem Bogiem od serca, czy raczej odbyć oficjalną rozmowę, czyli pytając o najlepszą postawę jaką należy zająć wobec różnych sposobów modlitwy warto odpowiedzieć, że najlepsza jest otwartość na komplemen-tarność wszelkich jej form. To jednak wcale nie powinno pozbawiać nas inicjatywy poszukiwania na tym bezkresnym tle własnej ścieżki duchowej. Ważne, aby w tym wyrażała się nasza relacja do Boga, w której jak powiedział Pan Jezus, nie musimy być gadatliwi jak poganie (Mt 6, 7), ale wypowiedzieć jedynie to co jest w naszym sercu i w sposób, który najlepiej dla nas jest to w stanie oddać. Warto tutaj też nie zapomnieć o otwartości na nieprzewidywalne powiewy Ducha i na spontaniczne wyrażanie się wobec Niego, aby poszerzała się nasza wyobraźnia spotkania z Bogiem po to, aby modląc się, w to świadectwo swej intymności wprowadzić siostry i braci dla wzajemnego umocnienia w wierze.

 

ks. Ryszard Nowak

ks. Ryszard Nowak – moderator diecezjalny Ruchu Światło-Życie w archidiecezji katowickiej,
do 2010 r. moderator Centralnej Diakonii Modlitwy.

Tekst pochodzi z pisma
Ruchu Światło-Życie „Wieczernik” nr 184

 

 

 

Modlitwa milczenia

W zasadzie chodzi o modlitwę pustki czy o modlenie się pustką. Pustka jest jednym z podstawowych doświadczeń człowieka. Potrzebuje znaleźć swoje miejsce także na modlitwie, przed Bogiem. Kluczowym momentem życia Jezusa, który może nam pomóc przyjąć modlitwę milczenia, jest najbardziej tragiczny moment Jego życia – konanie na krzyżu. Jezus wypowiada wtedy według św. Marka i Mateusza słowa pełne bólu: „Boże, czemuś mnie opuścił”. U św. Łukasza powierza w ręce Ojca swojego ducha. Św. Jan notuje: „Pragnę” i „Wykonało się”.

Istotą modlitwy milczenia jest brak. Panuje małe zamieszanie wśród stosowanych pojęć. Modlitwa milczenia w praktyce jest bardzo rzadka. Najczęściej jako „modlitwa milczenia” określana bywa modlitwa odpocznienia czy modlitwa zachwytu. To prawda, że w modlitwie odpocznienia czy w modlitwie zachwytu słowa nie odgrywają ważnej roli. Dlatego jesteśmy przekonani, że ich nie ma. I rzeczywiście, nie ma ich jako takich. Jest jednak treść. Modlitwa odpocznienia, modlitwa zachwytu ma swoją treść.

Natomiast modlitwa milczenia jest pozbawiona treści, jest trudna. Jest wyprowadzeniem na pustynię, kiedy Bóg w tajemniczy sposób zaczyna przemawiać do naszego serca. Taka modlitwa to towarzyszenie sercu Jezusa w najbardziej ciemnych momentach. Modlitwa milczenia jest napełniona poczuciem opuszczenia przez Boga, a także trudnym do zniesienia poczuciem, że to ja opuściłem Boga, że nie dość dobrze się modlę, że nie dość „się staram”, że jestem wewnętrznie pusty.

Pragnę Ci zaproponować uwrażliwienie na modlitwę milczenia. Jeżeli zostaniesz nią obdarzony, nie uciekaj. Ona jest konfrontacją z samym sobą. Jest przeżyciem słów: „Boże, czemuś mnie opuścił”. Czemu muszę patrzeć na siebie samego, na swoje własne wnętrze i na otoczenie! Dlaczego muszę właśnie teraz przypominać sobie o tym, o czym chciałbym przez chwilę zapomnieć! Wejdź w taką chwilę próby.

Modlitwa milczenia jest też złożeniem w ręce Boga swojego ducha. Przeżycie na modlitwie własnej pustki, dojście do jej dna. przejście przez ciemną dolinę, otwiera drogę do powierzenia Bogu swojego ducha, swojego ciała, swojego życia, swojej sytuacji – za każdym razem tego, co najmocniej przypomina o sobie, co najbardziej rozbite czy niechciane.

Modlitwa milczenia to dotknięcie własnego: „Pragnę!”. U każdego z nas jest ono inne, ma inny smak, kształt, inny dźwięk. Czy jesteś gotów przyznać się do jego „pragnę”? Czy wiesz, że to „pragnę” może wypełnić i zaspokoić tylko Bóg?

Modlitwa milczenia wymaga odwagi. Stawia przed Tobą rezygnację z osiągania celu, z poczucia dobrze spełnionego obowiązku. Może być przyczyną frustracji czy zniechęcenia. Ale nie musi! Modlitwa milczenia jest szansą. Zachęcam Cię, przyjmij swoją modlitwę milczenia! Pokochaj ją. Ona chce Ci coś pokazać, gdzieś poprowadzić, chce się stać Twoim przewodnikiem na drodze ku Bogu.

Modlitwa milczenia chce Ci pokazać, jak bardzo Bóg Cię kocha. Jak bardzo zależy Mu na przebywaniu z Tobą, na Twojej obecności. On chce Ci pokazać, że naprawdę jesteś najważniejszy. Ważniejszy niż wszystkie formuły modlitewne, „sposoby odbywania modlitwy”, techniki. Ważniejszy niż cały Twój „pobożny warsztat”. Nie zapełniaj modlitwy milczenia niepotrzebnymi i pustymi słowami. „Na modlitwie nie bądźcie gadatliwi, jak poganie. Są oni przekonani, że przez wzgląd na własne wielomówstwo zostaną wysłuchani” – zobacz na własnej skórze, co mogą znaczyć te słowa.

Ojciec Piotr z Tyńca