Władza przełożonego a wola Boża

Kiedy przyjrzymy się apoftegmatom Ojców Pustyni, dostrzeżemy, że święci starcy często wydawali swym uczniom polecenia zaprzeczające ich sposobowi myślenia i że czasem bywały to polecenia o ogromnym stopniu trudności. Nigdy jednak nie przeczytamy o poleceniach, których celem byłoby ćwiczenie się w bezmyślności jako takiej.

Zmartwychwstały Chrystus, posyłając uczniów na świat, zapewnił ich: Dana Mi jest wszelka władza na niebie i na ziemi (Mt 28,18).

Słowa te odsłaniają nam pojęcie „władzy” w aspekcie duchowym. Chrystus po swym Krzyżu i Zmartwychwstaniu przemawia do swoich uczniów jako Zwycięski Król, który zdruzgotał całkowicie moc swego przeciwnika. W pojęciu władzy, którym się posługuje, zawarta jest więc nie tylko Jego miłość, ale i jej moc, i jej zwycięstwo. Pojęcie władzy w sensie duchowym odnosi nas do zwycięskiej „mocy miłości”, jej zwycięstwo głosi i z niego czerpie.

Gdy jako chrześcijanie mówimy „władza” – mówimy więc tym samym: „przewaga” – przewaga dobra nad złem, miłości nad nienawiścią, łaski nad grzechem, życia nad śmiercią.

O swojej władzy mówi bowiem Chrystus – Zwycięski, Chrystus wstępujący na prawicę Ojca, Ten, który nie tylko w czasie swej doczesnej wędrówki uczył ich jak ten, kto ma władzę, a nie jak ich uczeni w Piśmie (por. Mt 7,29), ale Chrystus, o którym autor Listu do Efezjan napisze, że jest teraz na zawsze jako zwycięski Król nade wszystko Głową dla Kościoła, który jest Jego Ciałem (por. Ef 1,22b), że jako Głowa Kościoła postawiony jest On ponad wszelką Zwierzchnością i Władzą, i Mocą, i Panowaniem i że wszystko poddane jest pod Jego stopy (por. Ef 1,21-22).

Pojęcie władzy w Kościele opiera się na tej właśnie rzeczywistości – na absolutnym zwycięstwie Chrystusa i na Jego nieustannej obecności w Kościele jako jego Głowy. Warto o tym pamiętać, zanim zaczniemy mówić o posłuszeństwie. Przez praktykę sprawowania władzy przez pośredników i przez praktykę posłuszeństwa pośrednikom sam Chrystus prowadzi Kościół, udzielając mu mocy Ducha, duchowej „przewagi” nad siłami zła. Poszczególni członkowie tegoż Kościoła tylko też o tyle będą mocni, o ile trzymają się Chrystusa jako Głowy całej swojej świętej społeczności.

No dobrze – powie ktoś – ale jeśli Chrystus sam jest Głową, to po co nam „pośrednicy”? Dlaczego praktyka posłuszeństwa Chrystusowi miałaby zakładać posłuszeństwo jakimś „pośrednikom”? Czy posłuszeństwo „pośrednikom” nie poprowadzi na manowce, skoro są oni wszak również tylko grzesznymi ludźmi?

Postawmy ten problem możliwie najradykalniej i powiedzmy tak: jakby to było dobrze, gdyby to właśnie realnie widzialny Jezus prowadził nas tak, jak niegdyś pierwszych uczniów. Ci to mieli przywilej! – zamiast słuchać jakichś wątpliwej jakości pośredników – mogli słuchać bezpośrednio samego Jezusa. Nikt im Go nie „filtrował”, nikt inny nie wyjaśniał Jego nauk – tylko On sam. Apostołowie nie musieli się nigdy głowić nad tym, czy to, co słyszą, to rzeczywiście głos samego Pana. Mieli pośród siebie najdoskonalszego Przełożonego we własnej Osobie. Czyż można popełniać jakieś poważniejsze błędy, gdy jest się tak blisko Najwyższego Mistrza, który prowadzi wszystkich bezpośrednio i absolutnie pewną ręką? A cóż z tego najdoskonalszego kierownictwa pozostało dziś nam, jeśli „skazani” jesteśmy na słuchanie Pana zawsze tylko i wyłącznie przez jakieś „filtry”? Przecież gdy słuchamy Go w naszych przełożonych – to przez „filtr” ich pośrednictwa, jeśli słuchamy Go w Piśmie Świętym i w Liturgii – to przez „filtr” znaków i słów, jeśli słuchamy Go w braciach – to przez „filtr” osób i relacji, jeśli słuchamy Go w końcu nawet w osobistej, najbardziej skupionej modlitwie – to i tak przez „filtr” naszej własnej duszy – naszych osobistych doświadczeń, nastawień, przekonań, naszego własnego myślenia. Czy więc to nieustanne na każdym kroku słuchanie jedynie „przefiltrowanego” Chrystusa nie skazuje nas na nieustanną niepewność, czy Go naprawdę słyszymy, czy naprawdę uwalniamy się z subiektywizmu cudzego lub własnego?

Szukając odpowiedzi na te pytania, przyjrzyjmy się najpierw pewnej ciekawej sprawie.

Otóż, gdy historyczny Jezus w widzialnej postaci działa i naucza, uczniowie Jego – faktycznie – mają do Niego dostęp całkowicie bezpośredni: słuchają Jego nauczania, są świadkami Jego czynów, starają się wykonywać Jego polecenia. Ale też – zwróćmy uwagę – mimo tak bezpośredniego kontaktu z widzialnym Jezusem, nie wypadają przy Nim ipso facto wcale najlepiej: a to nie za bardzo Go rozumieją, a to w próbach okazują się ludźmi małej wiary, a to sami między sobą coś tam nie za mądrze komentują. Na koniec nawet jeden z nich otwarcie Go zdradzi! Owszem – nie zawsze jest tak beznadziejnie – bywają i chwile „sukcesów”, jak przy rozesłaniu siedemdziesięciu dwóch, bywają przebłyski mądrości, jak w prawidłowej odpowiedzi na pytanie: Za kogo Mnie uważacie? (Mt 16,15), jednak przez cały okres publicznej działalności Jezusa dominuje obraz Jego uczniów jako ludzi raczej słabych i – mimo pewnych przebłysków – nie pojmujących jeszcze wszystkiego, jak trzeba, a w każdym razie wciąż jakby zbyt niedojrzałych, by mieli niebawem podjąć się zadań w wymiarze światowym. I oto teraz rzecz przedziwna – ta charakterystyczna jakby niepewność i słabość uczniów trwa bowiem właśnie do momentu, gdy widzą Go jeszcze ludzkimi oczami. Owszem – po Jego śmierci krzyżowej mieli jeszcze chwilę ludzkiego zawodu: a myśmy się spodziewali… i znów widzialny-Zmartwychwstały przywracał ich do nadziei, ale też dopiero Jego Wniebowstąpienie – moment, gdy widzialny Jezus zniknął im z oczu na dobre – dopiero ten moment przygotował ich ostatecznie na „Dar z wysoka” – na tę miarę obdarowania łaską i życiem, dzięki której sami stali się „skuteczni” w dziele, do którego ich Jezus powołał.

Ten moment szczególnie podkreślmy: Dopełnienie – Pięćdziesiątnica, czyli ta miara obdarowania łaską, za którą tęskni ludzkie serce, ponieważ jest to miara przenosząca człowieka ponad mechanizmy zła w świecie i w nim samym – ten dar otrzymuje człowiek w relacji do niewidzialnego (!), a nie „widzialnego” Jezusa, choćby i zmartwychwstałego, przechodzącego przez drzwi!

Bez Wniebowstąpienia nie byłoby Pięćdziesiątnicy. Sam Jezus o tym powiedział: Pożyteczne jest dla was moje odejście. Jeśli bowiem nie odejdę, Duch Święty nie przyjdzie do was (J 16,7). W Wieczerniku zaś pouczył wszystkich apostołów słowami skierowanymi do Tomasza, który natarczywie domagał się fizycznego kontaktu ze Zmartwychwstałym: Błogosławieni ci, którzy nie widzieli, a uwierzyli (J 20,29).

Widzimy, że Bóg w osobie historycznego Jezusa tak poprowadził dzieje zbawienia, by każdy człowiek, któremu nie jest dane spotkanie z Jezusem historycznym, zyskał niezachwianą pewność, iż w relacji do Jezusa – właśnie niewidzialnego, Jezusa obecnego w Duchu, zawarta jest nie tylko pełna łaska spotkania z Obecnym, ale i pełna pedagogia Jego łaski prowadzącej do duchowego wzrostu, do zwycięstwa w Nim.

Pośrednictwo zatem – czy to przez osoby, czy przez słowa, czy przez znaki – nie stanowi niejako samo przez się „filtru” dla Jezusa bezpośrednio przemawiającego do dusz, nie stanowi „filtru” dla Boga wciąż osobiście objawiającego się w ludzkiej historii. Od chwili Wniebowstąpienia nikt nie jest mniej uprzywilejowany w relacji do Obecnego od tych, którzy historycznie osobiście Go widzieli i słyszeli, co więcej – w relacji do niewidzialnego Jezusa zawarte jest jeszcze głębsze i skuteczniejsze oddziaływanie Ducha Bożego na ludzkie dusze, analogicznie do tego, jak działo się to w Wieczerniku po tym, jak obłok zabrał Go im sprzed oczu (por. Dz 1,9).

Badając konsekwentnie nasze zagadnienie, postawimy teraz kolejne pytanie. Jeśli prawdą jest, że Jezus wciąż aż tak realnie – i to jeszcze głębiej i skuteczniej w Duchu Świętym przemawia do dusz, to jak mamy Go słuchać, odnajdywać Jego wolę, gdy fizycznie ani Go nie widzimy, ani nie słyszymy? Jak mamy się wyzwalać z subiektywizmu, własnych projekcji, iluzji, subiektywizmu innych lub nawet wręcz destrukcyjnego wpływu czyjegoś antyświadectwa?

Na to pytanie sam Chrystus udzielił swoim uczniom wyczerpującej odpowiedzi, przy czym udzielił jej stopniowo, w różnych okolicznościach, by lepiej mogli ją sobie przyswoić. Odpowiedź Jezusa dotycząca umiejętności posłuszeństwa Jemu samemu jako niewidzialnemu, ale obecnemu w Duchu, ma, oczywiście, wiele aspektów, możemy je jednak zebrać w cztery konkretne i bardzo wyraziste „filary”, w czym pomoże na przykład tradycja benedyktyńska. Święty Benedykt wymaga od swego ucznia jednej rzeczy, by prawdziwie szukał Boga. Cóż to jednak znaczy praktycznie? – to mianowicie, że pragnie on z całym posłuszeństwem poddać się wymaganiom szkoły, w której będzie uczył się słuchać Jezusa na cztery sposoby jednocześnie: w Liturgii, przez studium Słowa Bożego, przez posłuszeństwo przełożonym i przez posłuszeństwo wzajemne braciom. Ta „szkoła służby Pańskiej” to zarazem nic innego, jak „miniatura Kościoła”, który – w uniwersalnie upowszechnionej formie – jest szkołą służby Pańskiej dla wszystkich swoich członków, opartą na tych samych wymienionych wyżej filarach.

Każdy z tych czterech aspektów wtajemniczenia jest istotny do postępu duchowego i nie może wydawać owoców bez pozostałych. Ta komplementarność jest bardzo istotna. Często bowiem każdy z tych filarów – w tym również posłuszeństwo przełożonym – omawia się osobno, a wtedy można trochę zgubić z oczu cel, jakim jest dojrzałe uczestnictwo w jednym misterium Chrystusa i Kościoła. Na przykład gdy mowa tylko o „władzy przełożonych” – ląduje się automatycznie w rozważaniu przewidywalnych „kryzysów posłuszeństwa” wynikłych z innych nastawień woli, niezrozumienia itp., a mniej myśli się – właśnie w tym kontekście – o płomieniu (sic!) życia duchowego – tak jak tego chciał i jak to ujmuje choćby św. Benedykt – o płomieniu łaski, której Bóg pragnie udzielać wszystkim duszom biorącym udział w relacji przełożony – podwładny bez względu na ludzką niedoskonałość kogokolwiek. Kiedy zagadnienie posłuszeństwa oderwie się od komplementarnych z nim ćwiczeń duchowych (lectio divina, Liturgia, braterskie posłuszeństwo wzajemne), natychmiast jakaś zaćma spada na oczy, każąc dostrzegać w strukturze władzy w Kościele jedynie „zło konieczne”, jakąś kulę u nogi, na którą z braku lepszych pomysłów trzeba się zgodzić, aby wspólnota wierzących nie stała się całkowitą abstrakcją, ale była rzeczywistością przynajmniej w kostyczno-formalnej postaci.

Tymczasem przyczyną takiego odrętwienia umysłu w spojrzeniu na „hierarchiczną strukturę” Kościoła jest właśnie fakt, że zagadnienie posłuszeństwa przełożonym odrywa się intencjonalnie od trzech pozostałych, komplementarnych aspektów wtajemniczenia w mysterium Christi. Zilustrujmy to najpierw bardzo przejrzystym przykładem ze Starego Testamentu – mianowicie historią wyjścia Izraela z niewoli egipskiej.

Otóż ten źródłowy dla całej historii ludu wybranego moment przejścia przez Morze Czerwone dokonał się w sytuacji najtrudniejszej do pomyślenia relacji z „przełożonym”, jakim dla Izraela był w Egipcie faraon. Pismo Święte rysuje nam tu sytuację wręcz groteskową. Trudno sobie wyobrazić królewski umysł bardziej „zablokowany” na to, co akurat było właśnie wolą Pana Boga, na którą część podwładnych była otwarta. „Przełożony” jest oczywiście w tym wypadku poganinem, co jednak dodatkowo wzmacnia wymowę wydarzeń. W dialogu z reprezentującym naród izraelski Mojżeszem, próbującym polubownych pertraktacji, faraon nie tylko uparcie trwa przy swoim, ale posuwa się do prześladowań, a dysponuje pełnią władzy administracyjnej i wojskowej. Po ludzku wydaje się to wszystko beznadziejne – przecież Izrael jest w mniejszości i nie jest w stanie przeciwstawić się faraonowi siłą. A jednak naród wybrany nie jest skazany tylko na szlachetne marzenia o wolności, które w braku tej siły pozostaną jedynie niezrealizowanymi ideałami. Moc Boża jest bowiem większa od siły (czy raczej ukonstytuowanej bez-siły) skostniałych układów społecznych pilnowanych przez umysły o zawężonych horyzontach. Człowiek wierny Przymierzu ma możliwość partycypowania w tym, co jest autentycznym dziełem Boga wchodzącego w historię. O tej historii swego uwolnienia zaśpiewa potem Izrael pieśń o potędze działającego Boga (zob. Wj 15,1–20). W jaki sposób dokonało się to uwolnienie? Zwróćmy uwagę, że Izrael w Egipcie, mając kłopot z „przełożonym” i to poganinem – trzyma się dokładnie tych właśnie czterech filarów wtajemniczenia w Boże misterium, o których wspominaliśmy: po pierwsze rozeznaje wolę Bożą na osobistej i wspólnej modlitwie, słucha żywego Słowa Bożego, trwa w jedności z Mojżeszem i dba o jedność między sobą nawzajem. Warto też zauważyć, że Izraelici po każdej odmowie uwolnienia ich ze strony faraona nie wzniecają otwartego buntu, lecz poddają się woli panującego, nie zgadzając się z nią jednak wewnętrznie. I oto gdy Izrael trzyma się tych podstawowych punktów – jakby wytycznych na drodze duchowego zmagania z rzeczywistością układów przerastających ludzkie siły – to ostatecznie przegrywa nie „mniejszość” posiadająca dobre rozeznanie, ale „większość” posiadająca rozeznanie złe. Faraon – zmuszony okolicznościami (czyli skutkami swoich własnych błędów) – w końcu sam wyda rozkaz, by Izraelici opuścili jego państwo.

Idźmy jednak jeszcze nieco dalej na pustynię, razem z narodem wybranym. Zobaczymy znów coś ciekawego, a mianowicie problem w relacji przełożony – podwładny najdokładniej przeciwny do tego, jaki miał miejsce w Egipcie. W Egipcie „przełożony” był tępy – a podwładni mieli lepsze rozeznanie niż on – i historia, choć nie bez ogromnych trudności – potoczyła się jednak po linii lepszego rozeznania. Teraz, na pustyni karty się odwracają: oto Mojżesz – jako przełożony – ma rozeznanie dobre, natomiast podwładni tępieją i gnuśnieją do otwartego buntu. W Egipcie Mojżesz miał poparcie swego narodu, reprezentował go przed faraonem, teraz – na wolności – sam ma z nim kłopoty, i to jakie! Mało brakuje, by wszyscy zawrócili z powrotem do Egiptu, przylepiając swojemu przywódcy etykietkę kogoś jeszcze gorszego od faraona!

Co jednak w takiej sytuacji robi ów przywódca? Oto znów trzyma się „czterech filarów” – modli się, słucha i rozważa żywe Słowo Boże, sprawuje starotestamentową liturgię, a gdy nie ma już „nad sobą” nikogo poza samym Panem Bogiem – nie izoluje się od podwładnych w poczuciu swej wyższości, lecz walczy o nich do końca. Jego dusza jest w ogromnym napięciu i ucisku – wydaje się, że za chwilę ten przełożony „przegra” – bo będąca w przytłaczającej większości „szara masa” odpłynie w siną dal. A jednak dzieje się inaczej – bo gdy „dwóch lub trzech” trzyma się podstawowych filarów (Mojżesz nie jest całkowicie sam – jest tam jeszcze Aaron i kilku myślących podobnie jak on), to zebrani są w imię Pana Zastępów – a On znów okazuje się silniejszy w swym działaniu od siły iluzji obezwładniających ludzkie umysły i dusze! Pan Bóg – widząc opór ludu – rzekł nawet w pewnym momencie Mojżeszowi, że w tej sytuacji ma on prawo – jako przełożony – opuścić lud i samemu podjąć dalej życie w duchu przymierza z Bogiem, jednak Mojżesz odczytał wewnętrznie łaskę nowego objawienia się Boga opornym duszom (przez cuda manny, wody itp.), o ile on sam jeszcze z nich nie zrezygnuje.

W historii wyjścia Izraela mamy więc w relacji przełożony – podwładny zarysowane dwie sytuacje skrajnego napięcia, jakie tu mogą zaistnieć – i w każdej z nich duchowy wysiłek człowieka ukierunkowanego na „cztery filary” okazuje się owocny. Warto zauważyć, że jeśli jakaś grupa ludzi w pewnym kontekście ma rozeznanie lepsze od przełożonego (relacja Izrael – faraon), to jeszcze nie znaczy, że ci sami ludzie w innej sytuacji (próby przychodzące w okresie wolności) nie wpadną w błędy i ograniczenia.

Analogicznie dzieje się w relacji uczniowie (apostołowie) – Jezus. Widzimy w każdej Ewangelii, że relacja uczniów do Jezusa w takiej bardziej „powierzchownej” warstwie ich dusz oscylowała między dwoma biegunami – entuzjazmu i oporu. Fascynacja rodziła się pod wpływem znaków i cudów, które czynił, a także pod wpływem przemożnego wrażenia, że temu Człowiekowi żadna zła siła nie jest w stanie sprostać. Jezus wychodził zwycięsko z każdej sytuacji – czy był to zwykły brak wina na weselu, czy burza na jeziorze, czy spotkanie z przeróżnymi przejawami ludzkich słabości fizycznych i duchowych, a przy wskrzeszeniach okazywało się nawet, że duchowa moc, jaką ma w sobie, jest silniejsza od samej śmierci! Szczególnie wymowne były też Jego polemiki z przeciwnikami – nie było dialogu, w którym Jezus nie pobiłby swoich adwersarzy na głowę tak, że milkli ze wstydem, a im przebieglejszych sztuczek używali, by „podchwycić Go w mowie” – tym większą była ich publiczna kompromitacja.

Z drugiej strony – dać się prowadzić takiemu Nauczycielowi nie zawsze było dla uczniów prostą sprawą. Obok entuzjazmu co chwila napotykali na tej drodze również różne opory w sobie albo odczuwali radykalną bezradność wobec wymagań, jakie im stawiał. Tak było przed drugim rozmnożeniem chleba, gdy polecił uczniom, by nakarmili tłumy, tak było, gdy spał w czasie burzy na jeziorze, podczas gdy oni zmagali się z żywiołem, i w wielu innych momentach. Bardzo często też nie rozumieli ani Jego nauk, ani nie widzieli żadnego sensu w tym, co robi. W takim na przykład jedenastym rozdziale Ewangelii wg św. Jana – opisującym obszernie wskrzeszenie Łazarza z całą gamą towarzyszących temu okoliczności – od początku do końca nikt spośród osób Jezusowi najbliższych – czy to uczniów, czy przyjaciół – ani nie rozumie Jego słów, ani nie akceptuje Jego czynów. Owszem – wszyscy jakoś tam w końcu poddają się Jego woli, ale raczej pod wpływem okoliczności, raczej „z głową zwieszoną jak sitowie” (słychać to choćby w zdaniu Tomasza: chodźmy także i my, aby razem z Nim umrzeć – J 11,16) niż z wewnętrznego przekonania. I to napięcie w relacji z Jezusem trwa parę dni, aż do momentu gdy Łazarz wyjdzie z grobu!

Sytuacji tego rodzaju czy innych trudności w relacji uczniów z Jezusem jest w Ewangelii mnóstwo. Widzialna obecność Pana wcale od nich sama przez się nie uwalniała. To był długi, wymagający proces pociągnięcia i oczyszczenia, by na koniec Jezus – już niewidzialny i uwielbiony – mógł im zesłać zapowiedzianą moc i mądrość Ducha z prawicy Ojca.

Na koniec mała anegdota.

Pewnego dnia do abba Sapiencjusza zgłosiło się dwóch młodzieńców pragnących zostać mnichami. Starzec, by poddać ich próbie, dał im po kilka sadzonek drzewek owocowych i polecił im posadzić je w ogrodzie klasztornym korzeniami do góry. Jeden z młodzieńców natychmiast wykonał polecenie, drugi wahał się, bo żal mu było niszczyć młode drzewka i zaczął się zastanawiać, czy aby dobrze zrozumiał wolę starca; postanowił więc nie sadzić drzewek, zanim się dobrze nie upewni.

Gdy po pewnym czasie wrócił abba Sapiencjusz, przyjął do klasztoru drugiego z kandydatów, a pierwszego odprawił.

– Dlaczego tak postąpiłeś, abba? – pytali go zdumieni inni uczniowie. – Przecież to tamten wykonał twoje polecenie z całym posłuszeństwem?

– Ten, którego przyjąłem – odparł starzec – nie ufa własnym ocenom i nie lęka się szukać prawdy, ten pierwszy – nie dość że jest bezmyślny, to w dodatku ma was wszystkich za głupców.

Zdarzenie opowiedziane wyżej nie należy do zbioru apoftegmatów Ojców Pustyni i nigdy nie miało miejsca. Nie istniał również abba Sapiencjusz, a jeśli któryś ze świętych Ojców nosił to imię, niech mi łaskawie wybaczy. Historyjkę zmyśliłem sam dla ilustracji tezy, iż popularne stwierdzenie o „idealnym” posłuszeństwie zawartym w natychmiastowym wykonaniu obiektywnie niedorzecznego polecenia mija się z prawdą, a przynajmniej trzeba wziąć je dobrze pod lupę. Owszem – ojcowie monastycyzmu bardzo mocno akcentowali zawsze swoim uczniom bezwzględną konieczność umartwienia – i to „do bólu” – własnego sądu o rzeczywistości (np. ojcowie cysterscy, idąc za tradycją starożytną, uznają tzw. proprium concilium – „własny osąd” – za podstawowy korzeń grzechu będący przyczyną nieposłuszeństwa Bogu). Błędem byłoby jednak uważać, że „idealne umartwienie” własnego ja można osiągnąć, wykonując polecenia bezwzględnie niedorzeczne. Praktyka taka pokazałaby bardzo szybko, że uczniowie nie tyle uwalniają się od własnego ja, ile po prostu przestają myśleć, stając się bezwolnymi marionetkami w czyimś ręku. Byłby to zresztą bardzo prosty sposób na formację: im głupsze polecenie, tym głębsze umartwienie – i łaska Boża sama spływa z niebios. Wyobraźmy sobie na przykład scenę, gdy na rozkaz przełożonego mnich biega wokół klasztoru na czworakach, krzycząc: „Jestem małpą, mam swoje lata i wiem, co robię!” No – raczej nie na tym polegały praktyki słupników czy prawosławnych iurodiwych. Ci ostatni, sięgali – owszem – po niekonwencjonalne zachowania, ale trochę, jak starotestamentowi prorocy lub słynny Diogenes – z wyraźnym celem budzenia umysłów i sumień.

Umartwienie własnego ja nie oznacza bowiem ani nie powoduje utraty zdolności poznawczej człowieka, a wręcz przeciwnie – rozwija ją, oczyszczając właśnie z subiektywizmu. „Dydaktyczna” historyjka z sadzeniem drzewek na odwrót nie ma na celu przekonywania kogokolwiek o konieczności wykonywania niedorzecznych poleceń w imię posłuszeństwa. Ona – owszem –  ma swój sens, ale inny – stanowi ostrzeżenie przed subiektywnym traktowaniem poleceń przełożonych jako czegoś tak właśnie niedorzecznego, podczas gdy sam podwładny jest niezbicie przekonany, że osobiście „wie lepiej”.

Kiedy przyjrzymy się apoftegmatom Ojców Pustyni, dostrzeżemy, że święci starcy często wydawali swym uczniom polecenia zaprzeczające ich sposobowi myślenia i że czasem bywały to polecenia o ogromnym stopniu trudności. Nigdy jednak nie przeczytamy o poleceniach, których celem byłoby ćwiczenie się w bezmyślności jako takiej. Klasyczny przykład jednego z ojców, który polecił uczniowi podlewać do skutku suchy, obumarły kij wetknięty w ziemię, oparty jest na zupełnie innym porządku wewnętrznym: polecenie starca nie jest „celowo głupie”, by uczeń przestał myśleć (rzekomo uwalniając się w ten sposób od własnego ja), ile raczej mądrość zawarta w poleceniu starca przekracza aktualny poziom myślenia ucznia i – poprzez próbę cierpliwego posłuszeństwa – uczy go rozwijać myślenie w porządku wiary.

I takie są wszystkie owe „trudne do wykonania” polecenia świętych ojców. Zdawali oni sobie doskonale sprawę z dwóch rzeczy, po pierwsze – że prawdziwego umartwienia własnego ja może dostąpić jedynie człowiek myślący i po drugie – że aby człowiek myślący uwolnił się od własnego ja – przejść musi również posłusznie drogę, której sens niełatwo będzie mu od razu zrozumieć.